piątek, 30 marca 2018

Życzę Wam...

No i nadszedł - wyczekiwany świąteczny czas. Poza elementem wiary, który w tych dniach powinien być najistotniejszy, kręcimy się również wokół spraw przyziemnych: chyba w każdym domu trwa teraz szał przygotowań. 


Jedni sprzątają, inni dekorują, reszta siedzi w kuchni :) Ja dekorowanie zaczęłam i skończyłam na drewnianych zającach i prostym wianku z gałązek (co mogliście zobaczyć na moim Instagramie - kto nie był, ten szybciutko nadrabia zaległości:D). Jest prosto, minimalistycznie - i będzie mniej sprzątania po świętach :)


Nie będę udawać, że wszystko już mam gotowe - bo nie mam. Jestem w głębokim, czarnym lesie z przygotowaniami wielkanocnymi - ale to już chyba norma. Zanim więc się na dobre ocknę i wpadnę w szał sprzątaniowo - kuchenny, idę do Was z życzeniami, by ten wyjątkowy czas był dla Was rzeczywiście czasem wytchnienia i odpoczynku, czasem na refleksje i zadumę. Życzę Wam, aby te Święta Wielkanocne przepełnione były pokojem i miłością. Niech radosny dzień Zmartwychwstania Pańskiego odnowi Waszą wiarę i wniesie nadzieję, a powracająca do życia natura będzie natchnieniem w codziennym życiu. W tym świątecznym czasie przesyłam Wam najserdeczniejsze życzenia: Wesołego Alleluja!

Marta

wtorek, 27 marca 2018

Osłonki na doniczki - istotny element dekoracyjny we wnętrzu

Czym byłby dom bez kwiatów? W dobie trendu na miejską dżunglę wydaje się wręcz nie do pomyślenia, by wnętrza nie zdobiły żadne rośliny. Jednak same kwiaty to nie wszystko: zieleń w Twoim domu potrzebuje przecież odpowiedniej oprawy. Kwiaty niedbale poustawiane na parapecie, w samych tylko plastikowych i mało estetycznych doniczkach, wcale nie będą zdobić. Warto im pomóc w tym, by stanowiły punkt rzeczywiście przyciągający wzrok. 

Jak?

Bardzo prosto: "ubierając" je w osłonki na doniczki.

Zaraz zacznie się lament: "ale osłonki są drogie, nie każdego na to stać...", "moda tak szybko się zmienia, nie mogę co chwilę wymieniać osłonek" - zgadza się, ale ja chcę pokazać inną drogę. Tym wpisem chcę udowodnić, że osłonki na doniczki, przyjazne dla naszej kieszeni i jednocześnie pasujące do naszego wnętrza, są naprawdę na wyciągnięcie ręki. A mówię to ja: osoba, która 10 razy zastanowi się, zanim coś kupi, a jej naczelnym życiowym pytaniem jest "czy na pewno?" :)


 

To, co widzicie na zdjęciu, to może połowa osłonek, które do tej pory zgromadziłam. Każda z nich niesie ze sobą jakąś historię i każda z nich jest bliska memu sercu. Nie używam ich wszystkich jednocześnie, ale zmieniam, w zależności od upodobania i aktualnego wystroju w domu. Sporo ich, to fakt, a ja wciąż mam ochotę na więcej... Jedno jest pewne: w moim domu nie zobaczycie plastikowych osłonek we wszystkich kolorach tęczy: tak jak w każdej sferze życia, bliski jest mi nurt natury i eko, więc i dla moich kwiatów chcę takiego właśnie anturażu.

Pochodzenie moich osłonek jest różne: jedne kupione zwyczajnie w sklepie lub targu staroci, inne "zdobyczne", niektóre znalezione w naszym starym domu, a część zrobiona przeze mnie.

Pierwszymi moimi osłonkami (które wtedy jeszcze osłonkami nie były - pełniły funkcję koszyczków do przechowywania drobnych rzeczy przy łóżku - typu zdjęte przed snem wsuwki czy gumki do włosów) były sizalowe koszyczki. Zrobione na szydełku ze zwykłego sznurka sizalowego nie są może szczytem elegancji, ale świetnie sprawdzają się we wnętrzach w stylu boho. Całkiem niechcący wyprzedziłam trendy, bo wszelkie plecione kosze na rośliny to teraz wręcz "must have". Doskonale sprawdzają się w naszej sypialni, nadając jej rustykalnego charakteru. Nie bez znaczenia jest też fakt, że świetnie pasują do naszych własnoręcznie robionych lamp (również ze sznurka sizalowego). 


Dość starą zdobyczą są dwie wysokie, metalowe osłonki, upolowane kiedyś na targu staroci za - uwaga! - 7 złotych /sztuka. To był jeden z moich lepszych zakupów ever, bo metalowe osłonki, które zdarzało mi się widzieć w sklepach, miały ceny z kosmosu. Chyba, że to tylko ja tak pechowo trafiałam. 


W moich zbiorach są również osłonki gliniane o różnych wielkościach (nie ma ich na zdjęciu). Znalazłam je w pomieszczeniach gospodarczych przylegających do naszego starego domu. Naturalna cudowna patyna i ich ilość sprawiają, że moja głowa pracuje na najwyższych obrotach, gdy obmyślam kwiatowe kompozycje z ich udziałem w naszym przyszłym domu.


Strzałem w przysłowiową "10" był również zakup wiklinowego koszyczka, który w czasie adwentu służył mi za adwentową dekorację, a teraz chwilowo stoi bezużyteczny. Jego zaletą była niska cena ("aż" 4 złote) i możliwość powieszenia (bo koszyczek ma dwie metalowe "zawieszki"), z której to opcji jeszcze nie miałam okazji skorzystać. 


W nurcie "naturalnym" i "eko" utrzymana jest też "drewniana" osłonka, wykonana z resztek forniru. Obawiałam się, jak się będzie sprawdzać, jednak do tej pory nie mam wobec niej żadnych zarzutów - a musicie wiedzieć, że ta osłonka trzyma największy mój roślinny ciężar - sporą już sansewierię.


Ciężkim kalibrem jest również betonowa osłonka na doniczkę, która skrywa nieśmiertelnego patyczaka. Osłonka spisuje się wyśmienicie, a jej wykonanie było banalnie proste (pod warunkiem, że się wie, jak obchodzić się z betonem :D). Kolejne betonowe manewry w moim wykonaniu nie były już tak udane - o czym możecie się przekonać w TYM wpisie: maleńka betonowa osłonka została jednak ze mną i być może zamieszka w niej kiedyś jakaś oplątwa... W starym domu czeka na mnie również jeszcze jeden dzbanek do herbaty, który również mam zamiar przerobić na osłonkę - wtedy będę miała piękny komplet. Czekam tylko na cieplejsze dni...


Wiele osłonek to takie egzemplarze, które zwyczajnie, po ludzku kupiłam w sklepie: ostatnio tym sklepem jest zazwyczaj...Biedronka :) To właśnie tam weszłam w posiadanie ślicznej osłonki, której nie mogłam się oprzeć, a ostatnio w moje ręce wpadł kwiatek (którego nazwy nie znam, bo niefrasobliwie wyrzuciłam opakowanie z opisem do kosza na śmieci) w komplecie z całkiem przyzwoitą osłonką. 


Są też takie, które zwyczajnie dostałam: od kogoś bez okazji czy na urodziny...


Nie uciekam jednak również przez rozwiązaniami nieszablonowymi: osłonkę na doniczkę pełni u mnie również...świecznik! :) kupiony w jysk. Wystarczyło plastikową doniczkę owinąć szarym papierem, na spód świecznika wstawić zakrętkę od słoika i już!


Zachęcam Was do kreatywności i uruchomienia wyobraźni - nie zawsze trzeba kupować gotowy produkt, nie zawsze trzeba godzić się na brak estetyki. Czasem wystarczy ruszyć głową, by uzyskać coś niepowtarzalnego. A czasem trzeba po prostu odrobiny szczęścia na zakupach :)


I o ile osłonki dodają kwiatom +100 do atrakcyjności, to nie da się ukryć, że tylko zadbane kwiaty będą prawdziwą wizytówką Twojego domu. Moje kwiaty niestety ciężko przechodzą zimę: cudowna azalia, którą dostałam od moich chłopaków na Walentynki - obraziła się na mnie za zbyt skąpe podlewanie, a piękny eukaliptus strzelił focha za zbyt ciepłe powietrze w pokoju. Oj, daje się nam już we znaki ta zima... A jak jest u Was? Czy Wasze kwiaty również cierpią zimą czy macie jakieś swoje sposoby na utrzymanie ich w dobrej kondycji? Jeśli tak, to podzielcie się nimi w komentarzach :)

Ściskam
Marta

piątek, 16 marca 2018

Chleb zmieniający życie

Zimą wpadłam w marazm. Moje obiady nie były jakoś szczególnie twórcze, nie czułam potrzeby odkrywania nowych smaków i połączeń w kuchni, piec mi się nie chciało, a na samą myśl o sprzątaniu po tym robiło mi się słabo :) Teraz jednak wstąpił we mnie nowy duch. Nie wiem, czy to te wyższe temperatury (chociaż nie dziś!), czy cudownie uśmiechające się do mnie słoneczko (tym bardziej nie dziś!), czy też jakaś sprzyjająca konstelacja gwiazd - ale chce mi się. Pewnie wpływ na to miały nowe książki kucharskie, które zadziałały na moją podświadomość... Bo nie wiem, czy wiecie, ale ja uwielbiam książki kucharskie. Nie, żebym je gromadziła jakoś nałogowo - ale każda nowa mnie cieszy. Lubię sobie wieczorem posiedzieć pod kocem i wertować je - kartka po kartce, w poszukiwaniu inspiracji. Lubię wyobrażać sobie nowe połączenia smaków, lubię szukać alternatyw dla niedostępnych mi składników. Uwielbiam piękne zdjęcia i wciąż zachwycam się, jak bardzo jedzenie może cieszyć nie tylko usta, ale również oczy... Książki mam różne - zaczynając od starych, bez zdjęć i obrazków, poprzez pstrokate, ale bardzo inspirujące - kończąc na pięknie i estetycznie wydanych, które są dla mnie bardziej wizualną niż merytoryczną inspiracją :) Moje najnowsze nabytki to "Kuchnia skandynawska" (prezent urodzinowy) i... książka z Lidla, która trafiła w moje ręce całkiem niespodziewanie, ale być może dlatego sprawiła mi tyle radości :) Obstawiam, że to właśnie jej tematyka spowodowała, że w końcu zrobiłam to, co już od dawna chciałam zrobić: upiekłam "chleb zmieniający życie". Nie jest to co prawda chleb upieczony wg.oryginalnego przepisu Sary z bloga My New Roots, ale świetna jego modyfikacja, na którą przepis podaje Marta z Jadłonomii.


Chleb jest fantastyczny w smaku, treściwy i bardzo sycący, warto jednak trzymać się wskazówek dotyczących jego pieczenia. Pierwszą (i chyba najważniejszą) z nich jest to, ze chleb należy zostawić w spokoju do czasu, aż całkowicie ostygnie. Choćby się waliło i paliło, choćby Wam ślinka ciekła, a język wisiał do samej podłogi: powstrzymajcie się :) W przeciwnym razie zamiast fotogenicznych kromek będziecie wsuwać chleb zdekonstruowany - czyli po ludzku mówiąc: okruchy :D

Po drugie: podczas wkładania ziaren do foremki, warto je dokładnie  pougniatać i podociskać, żeby zapobiec powstawaniu dziur i nie zespolonych przestrzeni, przez które chleb będzie się rozpadać.

Po trzecie: nie da się zastąpić tłuszczu i zmielonego siemienia lnianego, bo są to składniki, które zespalają cały chleb. Marta podaje, że musi to być olej kokosowy, jednak czytając mnóstwo komentarzy na temat pieczenia tego chleba zauważyłam, że niektórzy stosowali masło, a nawet smalec, a chleb również im wychodził. Ja użyłam oleju kokosowego, natomiast eksperymenty zostawiam Wam :)

I taka rada: jeśli przyjdzie Wam do głowy, żeby zmielić siemię lniane blenderem lub w malakserze, to ostrzegam: to się nie uda! Wiem z autopsji :D Na szczęście u nas w domu znalazł się stary, PRL-owski młynek do kawy i to on uratował sytuację. Możecie też kupić siemię lniane już w postaci zmielonej.


Składniki 
(na jedną keksówkę o wymiarach 20x11cm)

1 szklanka ziaren słonecznika
3/4 szklanki siemienia lnianego
1/2 szklanki migdałów (ja dałam nerkowce i też były przepyszne)
1 i 1/2 szklanki płatków owsianych
10 czubatych łyżek zmielonego siemienia lnianego
2 łyżeczki soli
1 łyżka syropu z agawy (dałam pół łyżeczki cukru)
5 łyżek rozpuszczonego oleju kokosowego
1 i 1/2 szklanki letniej wody + 3 łyżki

Przygotowanie:

1. Piekarnik rozgrzać do 185 stopni. Wszystkie suche składniki wymieszać w dużej misce. W szklance wymieszać wodę, syrop z agawy i olej kokosowy. Wlać płynne składniki do suchych i dokładnie mieszać przez kilka minut. Odstawić na 1-2 godziny, aż do wchłonięcia płynów.

2. Keksówkę posmarować cienko olejem kokosowym i przełożyć do środka masę z ziarenek. Piec przez 50-60 minut, chleb jest gotowy kiedy można w niego postukać i usłyszeć głuchy, pusty odgłos. Wyjąć z piekarnika, odstawić na godzinę do schłodzenia. Następnie delikatnie wyjąć z foremki i zostawić aż do kompletnego wystudzenia, najlepiej na całą noc. Kroić cienkim i ostrym nożem.


Zakochałam się w tym chlebie. W tej chwili stanowi dla mnie świetną opcję śniadaniową - z białym serkiem, pomidorem i domowym pesto smakuje wprost wybornie! I co najważniejsze - syci na długo, dzięki czemu nie mam ochoty na podjadanie w międzyczasie. 

Smacznego!
Marta

czwartek, 8 marca 2018

Poduszka boho DIY

Styl boho zaczyna się rozprzestrzeniać. Gdzie nie spojrzeć - tam wnętrza stają się bogatsze o dekoracje etniczne: plecionki, makramy, frędzle. 

W trendach wnętrzarskich można zauważyć, że styl boho zdaje się delikatnie wypierać (trochę surowy) styl skandynawski - choć może bardziej poprawnie byłoby powiedzieć, że wnętrza w tym stylu zostają uzupełnione o pewne elementy, co w połączeniu z zachowawczym wcześniej wystrojem daje efekt artystycznej - acz często monochromatycznej - cyganerii. W cenie są dodatki i meble w duchu vintage. Nie ma również rzeczy, które by do siebie nie pasowały - nowe pasuje do starego, a kolorowe do jeszcze bardziej kolorowego. 


Mnie jednak zawsze bardziej pociągały wnętrza utrzymane w zbliżonej tonacji kolorystycznej, z naturalnymi materiałami i pięknymi dodatkami. A te dodatki to najczęściej tekstylia, które w najłatwiejszy, najszybszy i najtańszy sposób są w stanie wykreować niepowtarzalną atmosferę w czterech ścianach. Ci, którzy mnie czytają, wiedzą pewnie, że jestem maniaczką poduszek: to element, którego jest u nas pod dostatkiem. Czego jak czego, ale poduszek nam nie brakuje. Bo właśnie poduszki to świetny sposób na szybką metamorfozę wnętrza. Nie do wiary, jak niewielki kawałek materiału jest w stanie odmienić jego charakter! U mnie widzieliście już mnóstwo poszewek na poduszki, które wyszły spod moich rąk (były i te z ozdobnym brzegiem, i szydełkowe, i lniane, jak również tkane...). Ostatnim moim objawieniem są poduszki szydełkowe wykonane z t-shirt yarn ). I nie poprzestaję na nich! Wciąż powstają nowe, wciąż też mam pomysły na kolejne!


Tym razem moja głowa popchnęła mnie właśnie w kierunku stylu boho: nie powiem, że każda jego odmiana - ale wersja monochromatyczna już dawno skradła moje serce. Podobają mi się wszelkie plecionki, uwielbiam wiklinę, postanowiłam więc przemycić trochę tego szaleństwa do naszego wnętrza. Przy czym "szaleństwo" to w moim wykonaniu poduszka...z frędzlami :) To już wręcz klasyka, że ostatnio głównym materiałem do robótek jest własnoręcznie robiona przędza, tzw.t-shirt yarn. 


Dla odmiany jednak postanowiłam, że tym razem zmienię technikę i zamiast poduszek szydełkowych zrobiłam poduszkę tkaną. Do jej stworzenia musiałam jednak najpierw zrobić krosno, bo to, które mam, było za małe w stosunku do wielkości poduszki, jaką chciałam osiągnąć. Nie chciałam jednak inwestować dodatkowego czasu i oczywiście pieniędzy, więc postanowiłam zrobić je własnoręcznie...z kartonu. Karton był gruby, a gdy skleiłam dwie jego warstwy, efekt przerósł moje oczekiwania. Powstała gruba, sztywna płaszczyzna, która po "nawleczeniu" dratwy świetnie sprawdziła się w roli krosna. Postanowiłam tym razem zastosować 2 kolory, które uzyskałam z pocięcia dwóch koszulek. Jak to zrobić, pokazywałam TUTAJ. Tym razem jednak nie było potrzeby łączenia ze sobą poszczególnych kawałków, więc praca szła trochę sprawniej. Po stworzeniu gotowego elementu wystarczyło poodcinać zbędne sznurki, powiązać ze sobą luźne końce i ewentualnie pozszywać końcówki z tyłu robótki, by nic się nie porozchodziło. Ostatnim etapem było zrobienie tyłu poduszki - wykorzystałam tkaninę, którą miałam w domu. Co za tym idzie, zrobienie tej poszewki nie kosztowało mnie ani złotówki - wszystkie potrzebne materiały miałam w domu. Jedynym kosztem był mój czas. 

Mam więc i ja mój prywatny kawałek boho we wnętrzu. A jak Wam się podoba?
Marta

sobota, 3 marca 2018

Ciasto z kaszy jaglanej z jabłkami

Co by nie mówić, mamy w domu szpital - i tylko personel się zmienia: ci mniej chorzy starają się odciążać tych bardziej chorych. Kuchenna wyspa zmieniła się w aptekę - stoi na niej cały przekrój medykamentów - znajdziesz tu po prostu wszystko. I w całym tym rozgardiaszu On - mój mały szkrab, którego to wątpliwe szczęście też nie ominęło. Wydawało się jednak, że choroba obeszła się z nim wyjątkowo łagodnie, ale to były tylko złudzenia - w chwili, gdy już myśleliśmy, że najgorsze ma za sobą - choróbsko wróciło ze zdwojoną siłą. Zaatakowało bezczelnie i bez ostrzeżenia i co najgorsze - końca nie widać.


I wiadomo, jak to bywa z apetytem w chorobie - bywa różnie, a już na pewno nie dobrze. No ale jeść trzeba, tyle że nie samym rosołem człowiek żyje. Od czasu do czasu przydałoby się przyjąć w siebie coś innego - ale również pożywnego, jednak nie ułatwia tego fakt, że niestety lodówka już zaczyna świecić pustkami. Na ratunek przyszła paczka kaszy jaglanej, jabłka i jakiś jeden niemrawy banan, który spadł mi jak z nieba. Bo gdybym chociaż miała ich kilka - zrobiłabym sprawdzony chlebek bananowy, ale z pustego to i Salomon nie naleje. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo ciasto jaglane w przypadku choroby zdaje się być rozwiązaniem idealnym: zaspokaja ochotę na "coś", syci, a jednocześnie ma tak dobry skład, że można je jeść bez wyrzutów sumienia. Jest proste, ekspresowe i mega pożywne. Niebagatelne znaczenie ma kasza jaglana, która - jak wiadomo - działa odśluzowująco. 


Przepis znalazłam na blogu Moje zdrowe słodkości i porady żywieniowe, gdy przeczesywałam internet w poszukiwaniu alternatywy dla owsianki, która już nam się trochę znudziła. I muszę powiedzieć, że ten przepis to strzał w przysłowiową 10-tkę! Dzielę się więc z Wami tym moim odkryciem:

Składniki (okrągła blaszka o średnicy 17cm):
- 200g suchej kaszy jaglanej
- 500g słodkich jabłek
- garść rodzynek lub innych suszonych owoców
- 1 dojrzały banan
- pół szklanki wody
- 1 łyżeczka cynamonu

dodatkowo:
- cukier puder: ksylitol/erytrol zmiksowany na pył


Sposób przygotowania:
Piekarnik rozgrzać do 180st. Celsjusza. Kaszę jaglaną uprażyć w garnuszku, by pozbyć się goryczy. Jabłka obrać ze skórki i zetrzeć na tarce, banana rozgnieść widelcem. Kaszępołączyć z jabłkami, bananem oraz resztą składników i dokłądnie wymieszać. Blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia i przełożyć kaszę. Piec 80 minut, ostudzić, posypać cukrem pudrem.

Moje uwagi: Ja moje ciasto piekłam na blaszce o średnicy 24cm, dlatego jest takie płaskie. Do ciasta dodałam też 2 łyżeczki domowego cukru waniliowego - ot tak, bo taki miałam kaprys. 

Smacznego i na zdrowie!
Marta