wtorek, 23 października 2018

Po co mi ten blog?

Wiele razy już zastanawiałam się, po co mi właściwie ten cały blog?

Korzyści materialnych żadnych mi nie przynosi.
Przy wpisach trzeba się narobić.
Przy zdjęciach jeszcze bardziej.
A składanie tego w sensowną całość to już w ogóle orka na ugorze.

Poza tym internetowy świat wymaga od blogerów coraz więcej - jeśli nie ma cię w social media, to w sieci praktycznie nie istniejesz. A to wymaga poświęcenia (znów) swojego cennego czasu. Wymaga również pewnej otwartości i wyjścia ze swojej strefy komfortu. Dla mnie - osoby raczej zamkniętej w sobie, to nie lada wyzwanie. Nie należę do osób krzyczących wszem i wobec: "Tutaj jestem! Tutaj! To ja i mój blog - patrzcie i podziwiajcie!" - to oczywiście pewne przerysowanie, ale jednak ma w sobie coś z prawdy.
Poznawanie kolejnych narzędzi, które są wręcz niezbędne do prowadzenia bloga, sprawia, że w pewnym momencie przychodzi moment zniechęcenia i pada sakramentalne pytanie: "I po co mi to wszystko?".



Gdy tak patrzę na spisy niezbędnych narzędzi do pracy dla blogera, to myślę sobie, że jestem daleko w tyle i raczej nie przeskoczę do czołówki. Bo w dzisiejszych czasach nie wystarczy tylko napisanie tekstu - o nie! To jest dopiero marny początek! Wypadałoby wpis okrasić zdjęciami, bo taki jest lepszy w odbiorze. Oczywiście zdjęcia najlepiej swoje, ewentualnie darmowe  z banku zdjęć. Jeśli chcesz napisać post inspiracyjny, to zwykła ludzka przyzwoitość, ale również przepisy prawa autorskiego nakazują, by uzyskać zgodę na publikację zdjęcia od jego twórcy. Tekst wpisu musi być oczywiście poprawny ortograficznie, interpunkcyjnie i stylistycznie, ale również napisany zgodnie z SEO - czyli zoptymalizowany pod kątem wyszukiwarek. Przyznaję, że ten jakże ważny punkt traktuję trochę po macoszemu - biję się w pierś i obiecuję poprawę. Tekst musi być również odpowiednio długi, a aktywność na blogu powinna być regularna i systematyczna - to kolejny z moich grzeszków :) Po publikacji przychodzi czas na media społecznościowe - najlepiej wszystkie możliwe :) Tymi kanałami bowiem czytelnicy "spływają" na bloga i istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaną na dłużej. Mało tego - najlepiej, by w social media przeprowadzać płatne kampanie, które znacznie zwiększą zasięg naszego wpisu. Bo - nie oszukujmy się, Facebook rzeczywiście znacznie tnie zasięgi. Pamiętam moje początki tam - gdy moje wpisy docierały do znacznej części moich znajomych na Fb. Teraz mogę tylko o tym pomarzyć. Optymalnie, gdy należymy do różnych facebook'owych grup, w których możemy udostępnić swoje posty, co również poprawi nam statystyki. Mało tego, idealnie, gdybyśmy mieli jeszcze swój kanał na You Tube - bo ponoć filmy to przyszłość internetu - słowo pisane powoli ustępuje miejsca szybkim formom filmowym. A ja się przyznam, że nagrań nienawidzę - wolę coś przeczytać, niż słuchać i oglądać. Wyjątkiem są tutoriale - czyli kursy, które mi pokazują od A do Z jak coś zrobić. Te naprawdę i szczerze cenię.
A to tylko namiastka tego, co powinno się robić, by zaistnieć w internetowym świecie. Z przyjemnego zajęcia wypełniającego wolne chwile prowadzenie bloga staje się więc trochę przykrą powinnością. To chyba powoduje, ze blogi umierają. Tempo życia i to, że chcemy szybkiej i przystępnej informacji - nie sprzyja ich funkcjonowaniu.
Na dodatek każdy szanujący się blog powinien posiadać własną domenę - a tu już wkraczamy w pierwsze namacalne koszty związane z hobby. Tylko czy to jeszcze hobby, czy już obowiązek?

Jednak gdy patrzę na efekty "sesji zdjęciowej" z poprzedniego roku, to jednak cieszę się, że ten mój blog wciąż istnieje. Jest dla mnie ogromnym motywatorem: żaden inny argument nie jest w stanie zadziałać mocniej, niż publiczna deklaracja, że coś zrobię :) To wystarczy, bym miała wystarczająco dużo samozaparcia do zakończenia danego projektu - mimo, że chętnie bym go rzuciła w kąt i zapomniała :)
Mobilizuje mnie również do pewnej dbałości i estetyki - w końcu nasze cztery kąty, które pokazuję na blogu, to moja wizytówka. I choć nierzadko z porządkiem jesteśmy na bakier, to jednak sesje zdjęciowe skutecznie zmuszają mnie do odgruzowania przestrzeni. A jak już zacznę - to potem leci lawinowo.
A skoro już przy sesjach zdjęciowych jesteśmy, to dotarliśmy do najważniejszego punktu, zwanego samorealizacją i samodoskonaleniem. Gdy wracam do starych postów i starych sesji zdjęciowych, a potem porównuję je z tym, co udaje mi się fotograficznie osiągnąć obecnie - widzę olbrzymią różnicę.

Coraz częściej robiąc zdjęcia korzystam z trybu półautomatycznego, coraz mniej mnie satysfakcjonuje tryb manualny. Mam większe wymagania względem efektu ostatecznego i nie zadowalam się półśrodkami.Widzę własny progres. To jeszcze nie doskonałość, jeszcze wiele muszę się nauczyć, ale bezustanne próby na przestrzeni lat skutkują rzeczywistym podniesieniem moich umiejętności.



Gdyby nie blog, nigdy nie udałoby mi się tego osiągnąć - bo i po co. Konieczność wykonywania zdjęć do postów budzi we mnie jednak potrzebę zrobienia tego jak najlepiej - w sposób najbardziej estetyczny, na jaki w danym momencie mnie stać. Wyzwala również kreatywność - by z dostępnych mi rzeczy stworzyć ciekawe tło i aranżację do fotografii.

Gdyby nie blog, to czekałabym...no właśnie - nawet nie wiem na co. Blog jest moją odskocznią, moim światem, do którego nikt inny nie ma wstępu. Moim azylem, moim sensem fotografowania. Bo musicie wiedzieć, że bardzo lubię robić zdjęcia - ale rzeczom, nie ludziom. Pewnie wynika to z mojej introwertycznej natury - ciężko mi przekazać swoją wizję komuś, kto ma inne poczucie estetyki niż ja. Łatwiej mi fotografować produkty, do których nie muszę mówić, które mogę przestawiać w nieskończoność, które się nie niecierpliwią, gdy poprawiam po raz setny ułożenie, bo to obecne wciąż wydaje mi się nieidealne. Rozmowa mnie dekoncentruje i nie potrafię skupić się na osiągnięciu zamierzonego efektu.

To, co widzicie dzisiaj, to efekty sesji wykonanej w lipcu 2017 roku. Tylko rok, a sama sobie postawiłam poprzeczkę wysoko i dziś miałam ogromny problem z wyborem zdjęć, które by spełniały oczekiwania. To, co widzicie, to mój kompromis z samą sobą :D Zaledwie rok, a widzę prawdziwy postęp. I cieszę się z tego, bo to oznacza, że wolne chwile spędzam na czymś więcej niż scrollowaniu Facebooka - czyli nie jest ze mną jeszcze aż tak źle :) Progres jest - tylko czy ja będę umiała to w jakiś sensowny sposób wykorzystać?...


Marta

sobota, 13 października 2018

Brownie z... fasoli

Przyznam, że idea ciast pieczonych z niekonwencjonalnych składników nie jest dla mnie ani nowa, ani zaskakująca, ani zniechęcająca. Nie ukrywam - chętnie eksperymentuję, jeśli uważam, że efekt może być tego wart. W tym przypadku również miałam taką nadzieję, tym bardziej, że nie było to moje pierwsze cukiernicze starcie z czerwoną fasolą. 

Swoje pierwsze ciasto - z czerwonej fasoli właśnie - upiekłam będąc w ciąży i stojąc przed obliczem zagrażającej mi cukrzycy ciążowej. A miałam wtedy taką ogromną ochotę na coś słodkiego! Ostatecznie wertując internet wzdłuż i wszerz dokopałam się do jakiegoś przepisu, który obiecywał, że w takim przypadku jak mój - to ciasto będzie jak znalazł. I faktycznie: fizycznie moje ciało nie odnotowało żadnych zaburzeń, za to psychika odżyła wraz ze świadomością, że jednak nie wszystko jest zabronione :) Bo muszę przyznać, że ciasto było całkiem w porządku i nikt nawet nie zorientował się, z czego jest zrobione. Czyli że OK.


Tym chętniej więc postanowiłam wypróbować przepis na brownie z fasoli, który znalazłam u Mrs.PolkaDot. Ciacho wyglądało mega apetycznie, a pozytywne opinie o nim tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto je upiec. Zgromadziłam więc składniki, wymęczyłam to ciasto i co? Ano trochę rozczarowanie: ciasto w czasie pieczenia pachnie fajnie - w przybliżeniu jak klasyczne ciasto czekoladowe. Niestety lekka konsternacja nastąpiła u mnie po pierwszym kęsie, kiedy to - wbrew obietnicom - wyczułam smak, a co gorsza zapach - fasoli, choć jej woń miała być niewyczuwalna. Tyle osób chwalących ten przepis nie mogło się jednak mylić - postanowiłam więc się nie zrażać. Pomyślałam, że dodatek masła orzechowego może trochę poprawić odbiór wypieku i powiem Wam, że rzeczywiście! Masło orzechowe spowodowało, że smak fasoli został przygłuszony i z przyjemnością zjadłam cały kawałek ciasta, a potem jeszcze dokładkę. Niestety, masło orzechowe ma to do siebie, że powoduje u mnie bóle brzucha, więc w moim przypadku nie jest to rozwiązanie idealne. Niemniej jednak połączenie tego udawanego brownie z masłem orzechowym okazało się być całkiem smaczne. 


Wobec tego ciasta mam więc odczucia ambiwalentne: zdaję sobie sprawę, że jest fajną alternatywą dla klasycznego, niezbyt zdrowego i pożywnego brownie, ale jednak jak dla mnie za bardzo wyczuwalna jest fasola. Ponadto, niezbyt dobrze się czuję po jego zjedzeniu. Ale kto wie, być może dla Was ta propozycja byłaby kulinarnym strzałem w dziesiątkę? Pamiętajcie, że smak jest zmysłem baaardzo subiektywnym i to, że coś mi nie smakuje, nie oznacza, że nie posmakuje Wam :) Zawsze warto się przekonać na własnej skórze :)


Gdyby ktoś chciał spróbować - podaję przepis:

Brownie z fasoli 

(na formę o wymiarach 20x30cm lub odrobinę większą)

- 2 puszki czerwonej fasoli
- 40dkg daktyli
- 4 jajka
- 5 łyżek gorzkiego kakao
- 2 łyżki masła orzechowego (arachidowe, migdałowe lub z nerkowców, ostatecznie nada się też olej kokosowy lub masło)
- 100g orzechów
- szczypta soli
- opcjonalnie: łyżeczka ekstraktu z wanilii

Przygotowanie:

- daktyle umieścić w misce i zalać wrzątkiem. Odstawić na 15 minut, by zmiękły
- fasolę odcedzić i opłukać
- nagrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza
- w misce umieścić: fasolę, odcedzone z wrzątku daktyle (niezbyt dokładnie - dobrze by było, gdyby jeszcze lekko ociekały wodą), jajka, kakao, masło orzechowe, wanilię i sól i zmiksować blenderem na gładką(!) masę (uwaga, masa będzie gęsta, więc i blendowanie potrwa chwilę)
- gdy masa będzie już gładka, wsypać do niej orzechy, wymieszać i przełożyć do formy (wyłożonej papierem do pieczenia lub wysmarowanej delikatnie masłem i oprószonej kakao)
- piec 20 minut
- dla mnie niezbędnym elementem jest warstwa kremu orzechowego, który nakładamy na kawałek ciasta bezpośrednio przed zjedzeniem

Tym, którzy się skusili - smacznego :)
Marta

środa, 10 października 2018

Październik w kolorze wrzosów

Rzadko mi się to zdarza - a prawdę mówiąc zdarzyło mi się teraz po raz pierwszy: że potrzeba wprowadzenia odrobiny koloru w domu naszła mnie jesienią, a nie wiosną. Dziwne to i nienormalne, ale podążyłam za tą wizją. Zmiany nie są wielkie ani spektakularne. Nie kosztowały mnie też ani grosza. Istotą moich wnętrzarskich modyfikacji jest umiejętne żonglowanie tym, co już posiadam. Wyciągnęłam więc delikatne, wrzosowe zasłony i właśnie one filtrują teraz pięknie jesienne słońce wpadające przez okno. Nie byłabym sobą, gdybym znowu czegoś nie ukręciła własnymi rękami: żeby w jakiś sposób nawiązać do tego niecodziennego dla mnie koloru, postanowiłam zrobić wiszący koszyczek na mojego patyczaka, który ma coraz dłuższe odnogi. Do tej pory stał sobie spokojnie na parapecie, ale mając na uwadze tempo jego wzrostu obawiam się, że już niedługo jego pędy sięgałyby do grzejnika - co, zważywszy na rozpoczynający się sezon grzewczy, raczej nie byłoby dla niego korzystne. 


W ruch poszła papierowa wiklina i próbki farb, które miałam w domu. Ten pomysł jest też poniekąd podyktowany chęcią zmniejszenia ilości niepotrzebnych czasopism. Postanowiłam skręcić z nich rurki i w ten sposób wykorzystać zalegające magazyny - żal mi je było wyrzucić, ale nie są mi już potrzebne. 
Z uzyskanych tą drogą papierowych rurek uplotłam najprostszą możliwą osłonkę na doniczkę. Planowałam ową osłonkę zawiesić na cienkim, skórzanym pasku, ale ten plan legł w gruzach, gdy pod wpływem ciężaru cała osłonka/koszyczek zaczęła się rozjeżdżać. Ostatecznie więc skończyło się na naturalnym sznurku. Całość wisi w oknie, na zawieszonej w jego świetle gałęzi. Stanowi jednocześnie ozdobę, jak i niewielką barierę dla wścibskich oczu sąsiadów. No i - co równie ważne - manewr ten spowodował zwolnienie przestrzeni na parapecie, a to pozwoli na legalne przeniesienie do domu kolejnej roślinki... ;)


Upleciony element pomalowałam najpierw czarną bejcą, a następnie (suchym pędzlem) potraktowałam farbą, którą sama wymieszałam. Połączyłam trochę próbki w kolorze "lilac" z odrobiną farby  w odcieniu grafitowym. Wiedziałam bowiem, że żaden gotowy kolor nie będzie odpowiadał moim wyobrażeniem - bo ja chciałam uzyskać przydymiony fioleto-róż :) Udało się - kolor wyszedł dokładnie taki, jak chciałam. Jest blady, nie do końca określony i świetnie wpasował się w ogólną (chwilową, oczywiście!) koncepcję kolorystyczną pomieszczenia.
Założyłam sobie, że wytrwam w tym kolorze do świąt - choć nie jest to takie oczywiste, bo kolory szybko mnie męczą. Niemniej jednak do świąt nie pozostało aż tak dużo czasu i być może nawet wytrzymam... W kolejce do zrobienia jest jeszcze taca, która również ma powstać z papierowej wikliny. Chciałabym bowiem, aby ten kolor pojawił się też jako akcent w innym miejscu pokoju, nie tylko w oknie :)


Tym sposobem, nie ponosząc żadnych, absolutnie żadnych kosztów, udało mi się delikatnie odmienić nasze cztery kąty. Ja jestem usatysfakcjonowana, mój portfel również :) Niech to będzie dowód, że zmiana aranżacji nie musi kosztować majątku - wprost przeciwnie! Dekorowanie domu może być doskonałym sposobem na ćwiczenie kreatywności i rozwijanie wyobraźni. 

No i lubię to, po prostu :)
Marta

czwartek, 4 października 2018

DOMOWE POTYCZKI #6: ogrzewanie starego domu

Ogrzewanie: czyli temat - rzeka. Ogrzewanie starego domu to już nie rzeka - to cały ocean niewiadomych. 
To temat trudny, niepewny i trochę kontrowersyjny. A ile osób, tyle zdań i weź tu człowieku podejmij dobrą, racjonalną decyzję!
To główny punkt naszych remontowych rozmyślań już od długiego czasu.



Stoimy właśnie przed wyborem sposobu ogrzewania w naszym Starym Domu. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że do ogrzania będziemy mieli nie tylko budynek mieszkalny, ale - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z naszymi planami - również mały, przydomowy warsztat. W chwili obecnej powierzchnia domu szacowana jest na około 240m2, ale jeśli doliczyć do tego strych, który w przyszłości również planujemy zaadaptować, oraz powierzchnię warsztatu o wielkości około 100m2, to summa summarum wyjdzie nam jakieś 400m2 do ogrzania. Kosmos!

Oczywiście, że najwygodniejszym rozwiązaniem byłoby ogrzewanie gazem ziemnym - zwłaszcza, że rok temu w naszej miejscowości powstał gazociąg, ale... No właśnie to "ale" burzy wszystko: niestety nasz dom nie jest ocieplony. Jest co prawda zbudowany solidnie, z dwóch warstw cegieł i z przestrzenią powietrzną między nimi - nie zmienia to jednak faktu, że jego parametry cieplne nie są najlepsze. Zrobiliśmy już pierwszy krok i wymieniliśmy dach - zastosowaliśmy również okna dachowe o bardzo dobrych parametrach. Na nic się to jednak nie zda, jeżeli pod dachem nie znajdzie się gruba warstwa wełny. To jest następny krok, który jest niezbędny, by poddasze (i cały dom) nie nagrzewało się zbytnio w upalne dni i nie wychładzało w czasie dni zimnych. Na wymianę czekają również okna oraz drzwi zewnętrzne. W przyszłości również ściany doczekają się termomodernizacji i nowej elewacji - ale do tego czasu jakoś trzeba będzie udźwignąć finansowy ciężar ogrzewania tak dużego metrażu. Naturalną koleją rzeczy było więc dla nas odrzucenie opcji "gazowej". Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy jeszcze młodzi i mamy wystarczająco dużo sił, by zmierzyć się z innym sposobem ogrzewania domu - na początek bardziej ekonomicznym.

Pierwsza alternatywa: piec z podajnikiem na pellet. Niestety: poza horrendalnymi cenami kotłów o odpowiedniej mocy, dużym kosztem byłby również opał. Różne hurtownie szacowały jego koszt podobnie: kwoty rzędu 10-12 tysięcy złotych rocznie były dla nas jednak nie do przyjęcia. No nie stać nas, po prostu. Tak naprawdę nie lepiej wychodziło z ekogroszkiem. Ponadto nasza sytuacja jest specyficzna: nie od razu będziemy użytkować całą powierzchnię domu - prace będą postępować etapami, więc i powierzchnia ogrzewana będzie się zmieniać. Ponadto zdarza się, że mamy dostęp do partii stosunkowo taniego drewna - aż żal by było z tego nie skorzystać. W takim przypadku piec z podajnikiem nie wchodzi w rachubę. Co jednak zrobić z mocą pieca: jaką wybrać, by była odpowiednia w różnych sytuacjach (mniejsza/większa powierzchnia do ogrzania, wyższe/niższe temperatury na zewnątrz)? Rozwiązanie wydaje się być proste i wiarę racjonalne: ano wymyśliliśmy sobie bufor ciepła - czyli duży zbiornik z wodą, który będzie akumulował ciepło, które my będziemy je wykorzystywać wtedy, gdy zajdzie taka potrzeba. Teraz pozostaje nam tylko dopasować odpowiedni piec. Przemknął nam przez myśl piec na zgazowujący drewno, ale jednak jego stałopalność pozostawiała wiele do życzenia. Ostatecznie jest więc duże prawdopodobieństwo, że historia zakończy się na piecu dolnego spalania na węgiel i drewno (V klasy, rzecz jasna) i buforze/buforach, które zapobiegną "kiszeniu" opału w kotle. Przeczytaliśmy naprawdę dużo artykułów i przyswoiliśmy wiele wartościowych treści, które trzeba było wyłuskać - niczym ziarna od plew - spośród zalewu informacji. Nieocenionym źródłem wiedzy okazał się dla mnie portal czysteogrzewanie.pl, - i nie jest to reklama. To właśnie tam przeczytałam o wielu aspektach dotyczących ogrzewania domu, o których wcześniej nie miałam bladego pojęcia. Z czystym sumieniem mogę polecić :)



W czerwcu (chyba to był czerwiec... nie jestem pewna, bo ten czas tak leci...) kupiliśmy na OLX kominek - kozę, który docelowo miałby stanąć w salonie. Dziś jednak zastanawiam się, czy nie byliśmy trochę nadgorliwi. Zważywszy na to, że chcielibyśmy skorzystać z funduszy unijnych w ramach programu "Czyste powietrze", który właśnie się pojawił, ten kominek to raczej balast aniżeli zaleta. Najwyżej postawię sobie w nim świeczki - dla ozdoby i stworzenia klimatu :D Znając życie pewnie jednak program z jakiegoś powodu nas nie obejmie, więc może jednak ten kominek to wcale nie taka głupia sprawa... Czas pokaże. Nie ukrywam, że w naszym przypadku najbardziej odpowiadałoby nam dofinansowanie na termomodernizację: budynek jest duży, więc i powierzchni, przez którą ucieka ciepło, jest naprawdę sporo. A jak wiadomo: dobre ocieplenie daje naprawdę wymierne rezultaty. 

Pompę ciepła odrzuciliśmy ze względu na kiepską termoizolację naszego domu. Pompa ciepła -  zmuszona do pracy w tak niekorzystnych warunkach działałaby w sposób bardzo mało ekonomiczny - a niestety póki co jesteśmy zmuszeni odłożyć tę inwestycję w czasie, bo ocieplenie naszego dużego domu wiąże się z ogromnymi kosztami.

Dziś więc jesteśmy nastawieni na zakup kotła dolnego spalania na paliwa stałe, w połączeniu z buforem ciepła - ale czy pozostaniemy przy tym rozwiązaniu, tego jeszcze nie wiemy. Czas zweryfikuje nasze zamiary.
A Wy? Jak sobie radzicie z ogrzewaniem Waszych domów: nowych i starych - zdradźcie mi! Każda rada jest na wagę złota!
Marta