wtorek, 16 stycznia 2018

Ługowanie drewna sosnowego. Metamorfoza drewnianej komody.

Miejsce do przechowywania to u nas towar deficytowy. Zawsze go brakuje i zawsze jest go za mało, a nie potrafię żyć jak pustelnik, w ascezie. Pogodziłam się z tym, że minimalistką nigdy nie zostanę, choćbym się nie wiem jak starała. Mnie się po prostu zbyt wiele rzeczy podoba, żebym miała przestać się nimi otaczać. I nie chodzi mi o kupowanie wciąż nowych przedmiotów - a raczej o tworzenie nowych bądź metamorfozę starych. Coś, co nie kosztuje wiele, przynosi mi o niebo więcej radości niż drogi, designerski produkt prosto ze sklepu (wyjątkiem jest girlanda żarówek, która wciąż pozostaje na czele moich wnętrzarskich zachcianek).


Od kilku lat już planowałam postawienie w naszym pokoju niewielkiej komody. Miała być nie tylko meblem służącym do przechowywania, ale również do eksponowania dekoracji i bibelotów. Do tej pory brakowało mi właśnie takiej "przestrzeni".

Wymyśliłam sobie jednak, że nie chcę byle jakiej komody - ja chcę komodę o konkretnych wymiarach, stylistyce i - co najważniejsze - sosnową. Koniecznie sosnową, bo (zachęcona eksperymentami Kasi z bloga "Piąty pokój") w planach miałam jej ługowanie. Co więc należy zrobić, gdy się czegoś szuka? To oczywiste: odpalić OLX :) Moje poszukiwania trwały jakiś miesiąc. I choć skupiłam się na ogłoszeniach lokalnych, to jednocześnie nie bagatelizowałam pozostałych ogłoszeń - z całej Polski. Na szczęście, bo "moja" komoda czekała na mnie aż w Warszawie, czyli jakieś 350km ode mnie. Początkowo nie umieliśmy z Panem Sprzedającym dojść do porozumienia w kwestii wysyłki. Mimo, że ewidentnie zależało mu na sprzedaży, bo co tydzień obniżał cenę, to jednak bardzo mu nie była w smak opcja wysyłki. Widząc jednak, że się nie poddaję, w końcu się zgodził - od tego momentu poszło już z górki. Komoda - po dostarczeniu jej przez kuriera - natychmiast trafiła do piwnicy, ukryta przed bystrymi oczami mojego męża.


Dlaczego? Nie chciałam mu dodawać pracy przed świętami (bo cała akcja miała miejsce w połowie grudnia), a wiem, że koniecznie chciałby mi pomóc w metamorfozie. Postanowiłam wykorzystać jego krótki wyjazd za granicę i właśnie wtedy wzięłam w obroty mój nowy nabytek. 

A poza tym wiecie, włączył mi się syndrom „SAMA”: „no przecież ja to sama zrobię, ja nie potrafię? Phi, nonsens! Dajcie mi tylko szlifierkę i pędzel, a wyruszę na podbój świata”.

I tak podbijałam świat w ciasnej piwnicy, w towarzystwie syna i kota, z których jeden próbował pomagać, ale wychodziło mu wręcz odwrotnie, a drugi spoglądał na mnie z politowaniem, widząc tę bezsensowną walkę matki rozdartej między siejącym spustoszenie trzylatkiem a rozbebeszoną komodą. Dobrze, że w końcu z odsieczą przyszedł dziadek i obyło się bez strat w ludziach i zwierzętach – prawdopodobnie kotu za ten ironiczny wzrok oberwałoby się pierwszemu :)


Miałam szczęście, że komoda była pokryta tylko bejcą - dzięki temu miałam znacznie mniej pracy podczas szlifowania, bo trzeba było to zrobić bardzo dokładnie i doprowadzić komodę do surowego drewna. Tylko wtedy ługowanie się powiedzie. Na szczęście bejca schodziła bardzo łatwo, dzięki czemu z całą metamorfozą zdążyłam w ciągu jednego dnia.

Komodę potraktowałam jedną warstwą ługu i dałam czas na wyschnięcie. Następnie przygotowałam uchwyty: zakupiony wcześniej czarny pasek ze skóry pocięłam na paski i zrobiłam z nich pętelki (jak to zrobić, również pokazała Kasia). Wystarczyło je przykręcić do frontów i już!
Komoda w nowym wcieleniu zdecydowanie zyskała na urodzie. Również Pan Sprzedający, któremu wysłałam zdjęcie komody po metamorfozie, był zdziwiony, co można zrobić ze zwykłego mebla. Chyba żałował sprzedaży :D


Komodę powinnam jeszcze zabezpieczyć: olejem, woskiem lub lakierem, ale dotąd tego nie zrobiłam. Podoba mi się efekt, jaki uzyskałam i boję się go zniweczyć. Czekam więc na olśnienie :)
Jak wyglądał ten kącik wcześniej - możecie zobaczyć tutaj.

Zestawienie kosztów:
- komoda: 130zł
- koszt wysyłki: 60zł
- ług do drewna jasnego: 21zł
- pasek do spodni: 9 zł
W sumie: 220zł

Powiedzcie: było warto? :)
Marta

sobota, 13 stycznia 2018

Ciasteczka Agnieszki

Są rzeczy, które u każdego z nas przywołują pewne wspomnienia lub skojarzenia. 

Może to być muszelka przywieziona znad morza z niezapomnianych wakacji, w czasie których ON Ci się oświadczył (i co z tego, że przez cały tydzień lało jak z cebra i nie wychodziliście z hotelu - choć właściwie przy ładnej pogodzie pewnie też byście nie wychodzili, więc co za różnica? ;P)

Może to być zapach rosy o poranku, który przypomina Ci najlepsze wakacje na wsi ever (i co z tego, że codziennie od piątej nad ranem piał Ci pod oknem ten cholerny kogut?).

Mogą to być również piękne srebrne kolczyki, które przed śmiercią podarowała Ci babcia (co z tego, że na skutek reakcji alergicznej uszy Cię w nich swędzą jak diabli - to pewnie babcia zza grobu się mści za zbyt rzadkie odwiedziny, gdy jeszcze żyła)...


Wymieniać można w nieskończoność. I choć zazwyczaj w codziennym zabieganiu o nich nie myślimy, to jednak okres przedświąteczny zazwyczaj przywołuje we mnie wspomnienia i nastraja nostalgicznie. Budzi tęsknotę za tym, co jeszcze tak niedawno było naturalne i oczywiste. Tym czymś jest atmosfera oczekiwania na Święta Bożego Narodzenia. Odczuwanie ducha świąt skończyło się u mnie wraz z zakończeniem etapu edukacji. I chyba ostatni raz w swoim życiu czułam atmosferę zbliżających się świąt będąc studentką. Wyobraźcie sobie ten obrazek: pięć studentek fizjoterapii, zgromadzonych w jednym mieszkaniu, starających się konstruktywnie zabić nudę w oczekiwaniu na następne zajęcia. Pięć dziewczyn pogrążonych w rozmowie, z podręcznikami na kolanach, bo przecież już za moment zaczną powtarzać materiał przed zbliżającymi się zajęciami (taa, akurat...), od czasu do czasu pogrążających się we własnych myślach. W kącie pokoju choinka, upstrzona kolorowymi światełkami i bombkami, z głośnika leci "Last Christmas". One już czekają - jeszcze tylko kilka dni zajęć i w końcu upragnione wolne: dwa tygodnie zasłużonego odpoczynku po ciężkim semestrze (oh, really?). Zajadają się ciasteczkami, które Agnieszka postawiła na stole - zabijając głód, bo przecież komu by się chciało robić śniadanie na uczelnię? Te właśnie ciasteczka stały się dla mnie synonimem radosnego oczekiwania i atmosfery świąt Bożego Narodzenia.


Piekę je tylko raz w roku - właśnie na święta. Mimo, że są uniwersalne i ponadczasowe i w żaden szczególny sposób nie nawiązują do świąt, to jakoś nie pasuje mi ich pieczenie w innym okresie. Do dziś jestem wdzięczna Agnieszce za przepis na nie - mimo, że jest banalny i pewnie pełno podobnych w sieci. Ja jestem wdzięczna za wspomnienia.

Dlaczego piszę o tym teraz - już prawie w połowie stycznia? Bo właśnie dziś zjadłam ostatnie z ciastek, które upiekłam przed świętami. Wraz z ostatnim kęsem symbolicznie zakończył się u mnie okres świąteczny. Mimo to dzielę się z Wami przepisem, by w ferworze przyszłorocznych przygotowań mi to nie umknęło - byście i wy mieli szansę upiec te zwyczajne, maślane ciasteczka, które dla Was będą  kruchymi i smacznymi - ale tylko plackami, a dla mnie stanowią ostatni bastion w walce o zachowanie dziecięcej radości ze zbliżających się świąt.


Ciasteczka Agnieszki (kruche ciastka maślane)

Składniki:
- 1kg mąki
- 250g cukru
- 1 kostka margaryny
- 1 kostka masła
- 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
- 4 żółtka
- cukier waniliowy
- 4 łyżki śmietany

Wszystkie produkty mieszamy, zagniatamy ciasto i wkładamy do lodówki na 1h (lub 0,5h do zamrażarki). Następnie wałkujemy ciasto, wyciskamy wzorki i pieczemy, aż ciasteczka staną się złote (w moim piekarniku ustawionym na 180 st. Celsjusza było to 8 minut).

Smacznego
Marta

wtorek, 9 stycznia 2018

Szydełkowa poduszka z t-shirt yarn (DIY) - podejście drugie

Długa przerwa w pisaniu sprawiła, że trochę straciłam orientację we własnych wpisach. Zapomniałam już, co jeszcze chciałam i planowałam Wam napisać, co mi umknęło, a co wciąż czeka na publikację (czyżby to miało być dobre postanowienie noworoczne: "robić notatki i spisywać pomysły"?). Powolutku jednak będę sobie nadrabiać zaległości, a zacznę od szydełkowej poduszki. 


Jak już wiecie, uwzięłam się na poduszki (trochę ich już się tu pojawiło: były i te z ozdobnym brzegiem, i szydełkowe, i lniane, jak również tkane...). Ostatnim moim objawieniem są poduszki szydełkowe wykonane z t-shirt yarn (prototyp możecie zobaczyć tutaj). Mając już obeznanie z tym materiałem wiedziałam, na co zwrócić uwagę. Priorytetem było uzyskanie jak największej ilości przędzy z dostępnego mi materiału. Każdy skraweczek był na wagę złota, bo przy końcówce pracy mogło się okazać, że takiego właśnie skraweczka brakuje mi do zakończenia robótki. Na szczęście udało się, dobrnęłam do mety, a efekt jest taki, jak sobie założyłam.


Szydełkowy jest tylko przód poduszki (no wiecie, niedobór materiału...). Sama poduszka została uszyta ze starej spódnicy, która miała zostać wyrzucona. Dzięki ciemniejszemu odcieniowi szarości w tle, jasny szydełkowy splot jest dobrze uwidoczniony.
Środek poduszki zdobi drewniany guzik, który - moim zdaniem - świetnie się komponuje z szarością i przede wszystkim - uzupełnia spory otwór, który został po "magicznym pierścieniu". 


Klasycznie już, podsumowując koszty, da się zauważyć, że był to projekt niskobudżetowy:
- szara tkanina - z odzysku
- szara spódnica - z odzysku
- wypełnienie do poduszki - miałam "na stanie" jako pozostałość po poduszce - gwiazdce (dokładnie TEJ)
- drewniane guziki (z przodu i z tyłu poduszki) - pozostałość po starym swetrze.

Jeśli więc przeliczyć rzeczywisty koszt materiału, to mogę powiedzieć, że całość kosztowała jakieś 6 złotych (proporcjonalnie do ilości zużytego wsadu). Nie liczę oczywiście swojego czasu, którego musiałam poświęcić bardzo dużo, bo o ile szydełkowanie było przyjemnością, o tyle cięcie tkaniny na paski dłużyło się niemiłosiernie i zajęło bardzo dużo czasu. Jeśli więc chcecie wykonać podobną poduszkę - to nic nie stoi na przeszkodzie. Musicie tylko uzbroić się w cierpliwość i silną wolę - a gwarantuję Wam, że satysfakcja po skończeniu projektu wynagrodzi Wam ten trud. Wiem z autopsji. :)

Marta

niedziela, 7 stycznia 2018

Co robiłam, jak mnie nie było :)

Od ostatniego wpisu minęło już sporo czasu. Co więc robiłam, gdy mnie nie było?

Otóż to, co wszyscy - przygotowywałam się do świąt - z tą różnicą, że w trybie "offline". Chciałabym powiedzieć, że to była moja świadoma i przemyślana decyzja, taki czas odseparowania się od wirtualnego świata na własne żądanie... Ale nie: my po prostu od 9 grudnia aż do wczoraj byliśmy pozbawieni internetu. Na skutek usterki, której nasz dostawca z niewiadomych powodów przez tyle czasu nie potrafił usunąć, nie mieliśmy internetu przez prawie miesiąc - sytuacja wręcz nie do pomyślenia w XXI wieku :) Było to o tyle uciążliwe, że okres przedświąteczny to - jak wiadomo - czas zakupów, które od jakiegoś czasu uskuteczniam online, bo zwyczajnie nienawidzę tych dzikich tłumów w galeriach handlowych już od początku grudnia. Chwała za internet w telefonie, ale nie mogę powiedzieć, by zamówienia z poziomu smartfona to był szczyt moich marzeń :) Konsekwencją tegoż braku internetu była też grobowa cisza na blogu.


A tyle miałam planów, tyle projektów w zanadrzu - tyle chciałam Wam pokazać... Będę musiała sobie to zostawić na przyszły sezon przedświąteczny, a teraz nie pozostaje mi nic innego, jak trochę nadrobić zaległości, bo przed świętami działo się, działo...

W dzisiejszym wpisie skupię się na całkiem niespodziewanym prezencie świątecznym od Wajnert Meble. Jak to się stało, że w piątek - jeszcze przed Wigilią, do moich drzwi zapukał kurier, dostarczając przesyłkę, za którą nie musiałam płacić? Wyjaśnienie jest bajecznie proste: był to efekt konkursu, w którym wzięłam udział, a który był organizowany przez Conchita Home we współpracy z Wajnert Meble. Konkurs nie wymagał wielkiego wysiłku ani zaangażowania, a do wygrania była pufa z kolekcji WING. Po zakończeniu konkursu otrzymałam przemiłą wiadomość, że co prawda pufa powędruje w inne ręce, ale pozostali uczestnicy otrzymają po poduszce :) Aż się uśmiechnęłam, po poduszki to coś, co lubię najbardziej :) Prezent był więc bardzo, bardzo trafiony i raz jeszcze dziękuję organizatorom. Ponownie utwierdziłam się w przekonaniu, że aby wygrać, trzeba grać, a być może uśmiechnie się do nas szczęście.



Tego szczęścia, miłości i przede wszystkim zdrowia życzę Wam wszystkim w Nowym Roku, a sobie życzę, byśmy się tu spotykali częściej i w szerszym gronie, a tych z Was, którzy mają ochotę nas podglądać częściej, zapraszam na mój Instagram - bo brak internetu w końcu zmobilizował mnie do utworzenia konta :)

Skoro już o mediach społecznościowych mowa, zapraszam również do polubienia fanpage'a - w ten sposób będziecie zawsze na bieżąco :)


To jak, kto będzie ze mną w tym roku? :D
Marta