poniedziałek, 30 września 2019

Pułapki czyhające na blogerów wnętrzarskich

Swojego bloga prowadzę już od kilku lat. Ze skutkiem takim, że na dzień dzisiejszy wciąż wie o nim stosunkowo niewiele osób. Dlaczego w ogóle powstał? Dla uzewnętrznienia mojego zamiłowania do ładnych wnętrz, rękodzieła i prostego, dobrego życia. Nigdy nie miałam aspiracji, by otaczać się szeroko pojętymi luksusami, nie dążyłam do życia zgodnego z aktualnymi trendami - ale też z pewną nutką zazdrości spoglądałam na inne blogerki, których blogi rozwijały się w zawrotnym tempie, mimo (w moim odczuciu) mniejszej wartości. Cóż - za ich sukcesem stały regularne i częste wpisy, a w nich opisane nowe nabytki do mieszkań: dodatki dekoracyjne z najnowszych kolekcji, meble czy inne wnętrzarskie akcesoria. Też tak mogłam - ale zawsze ograniczał mnie metraż, a podskórnie czułam, że to jednak nie to, czego oczekuję: nie chciałam kompletu nowych filiżanek czy modnego koca. Mocno kłóciło się to z moją ideą  less waste, która - choć wtedy jeszcze nie nazwana - już we mnie kiełkowała.


Nie zaprzeczę: istniała ogromna pokusa, by nabywać wciąż nowe przedmioty i dzięki temu móc rozpowszechnić swojego bloga - zawsze jednak coś mnie przed tym hamowało. Dziś sama jestem sobie wdzięczna za tę wstrzemięźliwość - dzięki temu nie zasypałam naszych czterech ścian zbędnymi przedmiotami, których teraz za żadne skarby świata nie dałabym rady upchnąć na tak małej przestrzeni.

Ponadto sito selekcji, przez które przechodziły wszystkie przedmioty, dopuściło do naszego domu jedynie te z nich, które wciąż niezmiennie mnie cieszą.


Blogi wnętrzarskie rządzą się pewną specyfiką: wymagają ciągłej, nazwijmy to: "aktywności wnętrzarskiej". Nie mówię tu o blogach przedstawiających wnętrzarską teorię, lub też inspiracyjnych - pełnych zapożyczonych zdjęć. Mam na myśli blogi, za którymi stoją najczęściej dziewczyny lub kobiety, których pasją jest upiększanie własnych domów i mieszkań. Podstawowymi treściami przedstawianymi na takich blogach są te oparte na konkretnym domu lub mieszkaniu i jego ciągłym upiększaniu. Ale sami powiedzcie: ileż można jeździć meblami po pokoju, by wciąż pokazywać inspirujące zmiany? Już nie wspomnę o niewielkich mieszkankach, w których każdy mebel ma dokładnie przypisane miejsce, bo tylko taki system pozwala na okiełznanie chaosu związanego z niewielką przestrzenią użytkową. W tym miejscu należałoby oczekiwać głosów krytyki w stylu:

"No rzeczywiście, to są życiowe problemy!"
"Dramat, faktycznie dramat! Amazonia płonie, Ziemia ginie, a ona narzeka, że nie może efektywnie rozwijać swojego bloga"
"Dzieci w Afryce i innych zakątkach świata nie mają co jeść, a ta się martwi swoim blogiem"

Zgadzam się z takimi zarzutami. To oczywiste: w naszych głowach wciąż powinna mrugać iskierka świadomości, że mając dostęp do świeżej wody pitnej, posiadając zapasy jedzenia i dach nad głową,  powinniśmy się uważać za ludzi bogatych - co nie zmienia faktu, że można też chcieć żyć i mieszkać po prostu ładnie. Dostępność dóbr materialnych wszelkiej maści i wciąż wzrastające poczucie piękna powodują, że życie w estetycznym, ładnym otoczeniu staje się dla niektórych jedną z podstawowych potrzeb i nie należy tego uznawać za zbytek.

Ta chęć i zamiłowanie do zmian są często motorem napędowym do stworzenia i prowadzenia bloga - jednocześnie nie ma w tym nic złego, by z czasem móc go monetyzować. Wbrew pozorom prowadzenie bloga to ciężka i żmudna praca, wymagająca wielopłaszczyznowego przygotowania. Szczególną specyfiką odznaczają się blogi rękodzielnicze i wnętrzarskie, których autorzy najczęściej najpierw muszą coś stworzyć, by móc podzielić się efektami swojej pracy z czytelnikami.


W dobie less waste i zero waste pojawiła się tu dodatkowa pułapka: często różne przedmioty są tworzone wyłącznie na potrzeby wpisu, co generuje produkcję nikomu niepotrzebnych przedmiotów. Pal sześć, jeśli to coś jest estetyczne lub chociaż funkcjonalne - ale spotkałam się z tak wieloma tandetnymi i brzydkimi projektami, że aż żal mi było tego zmarnowanego na ich wytworzenia materiału.

Podobnie ma się rzecz z kupowanymi tylko na potrzeby sesji zdjęciowych dekoracjami, które później zalegają w szafach i pawlaczach. Niepotrzebnie zajmując cenną przestrzeń w domu, są również zamrożoną gotówką. Co prawda można ją chociaż w części odzyskać, sprzedając te przedmioty, ale jakiś procent pieniędzy ucieka bezpowrotnie.


W moich wpisach nigdy nie było bogatych aranżacji - zawsze opierałam się na tym, co posiadam i starałam się z moich zdjęć wycisnąć jak najwięcej. To pewnie jeden z powodów, dla których jestem dziś w tym miejscu, w którym jestem: w połączeniu z moją introwertczną naturą i brakiem umiejętności "sprzedania" samej siebie mój blog nigdy nie wspiął się na szczyty popularności . Czy żałuję? Nie, bo prowadząc bloga wnętrzarskiego nigdy nie postąpiłam wbrew swoim przekonaniom, co uważam za wartość samą w sobie. Wiele się w tym czasie nauczyłam i bardzo rozwinęłam, jednak widzę znaczącą różnicę w blogach sprzed kilku lat i tych prowadzonych w dzisiejszych czasach. To już nie są pamiętniki prowadzone z potrzeby serca - dziś, w gąszczu konkurencyjnych platform, trudno czymś zaimponować i się wybić, jednocześnie gromadząc wokół siebie życzliwą społeczność. Ale mimo wszystko warto próbować - tyle, że zawsze warto to robić zgodnie ze swym sercem i sumieniem.

Do napisania
Marta

czwartek, 12 września 2019

"W jakim stylu urządzić dom w 2019 roku? Najmodniejszy styl we wnętrzach. Musisz to mieć!"

Chyba nie uwierzyliście, że rozwinę temat, który podałam w tytule?
Albo dobra, może jednak rozwinę, odpowiadając Ci jednoznacznie na pytanie, w jakim stylu urządzić dom w 2019 roku: w jakimkolwiek - byle takim, który Ci odpowiada. Żyjemy w takich dziwnych czasach, gdzie ludzie z zewnątrz (tak właściwie, to nawet nie wiadomo dokładnie, kto) narzuca Ci, jak ma wyglądać Twój dom. Po co? Jeśli się głębiej zastanowić, to dochodzimy do jednego jedynego słusznego wniosku: dla pieniędzy!


Nikogo nie obchodzi Twój gust i to, czy dobrze się czujesz np. we wnętrzach we wspomnianym stylu boho. W roku 2019 jesteś zobligowany do tego, żeby mieć w swoim domu lub mieszkaniu makramy, plecionki, wikliny, drewno, i jeszcze raz makramy. Tym sposobem wnętrzarski świat napędza się do ciągłych zmian, bez przerwy drenując Twój portfel.

Nie, żebym miała coś do boho - sama mam w domu mnóstwo roślin, drewna i plecionek. Chodzi mi raczej o fakt narzucania komuś pewnej "prawdy obiektywnej", że w tym roku to tylko boho i nic innego.


Żyjemy w takich dziwnych czasach, gdy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania szukamy w internecie. Nie jestem wyjątkiem: gdy czegoś nie wiem, bez wahania zadaję pytanie wujkowi Google. Nie poszukuję jednak odpowiedzi na to, jak żyć - tutaj mam własne przekonania i nie potrzebuję podpowiedzi. Szukam odpowiedzi raczej na pytanie "Co je kowal bezskrzydły?" aniżeli "Co jest modne we wnętrzach w 2019r?". Widzicie absurd ostatniego pytania? Wynika z niego, że już nie mamy prawa mieć własnego zdania, tylko musimy podążać za tłumem. Nie możemy się wyłamać, bo przestaniemy wpisywać się w pewne kanony.

Skąd taki temat posta? Ano stąd, że nie dalej, jak kilka dni temu dane mi było pisać tekst na zlecenie i jego tytuł brzmiał właśnie "w jakim stylu urządzić wnętrze w 2019 roku". Pisząc go, cieszyłam się z tematyki, bo jest mi bliska - więc i stworzenie tekstu było szybkie i przyjemne. W miarę zapełniania edytora  kolejnymi linikami treści zaczęło do mnie docierać, że tak właśnie powstają trendy: przez ciągłe powielanie pewnych stwierdzeń! Założyć się mogę, że nie ja jedna stworzyłam taki tekst i nie ja ostatnia. Potem tylko kwestia odpowiedniego wypozycjonowania strony z taką treścią, kilka dobrych zdjęć do tego i voila!: mamy gotową odpowiedź, jaki jest najgorętszy trend we wnętrzach. I nieważne, czy nam się on podoba, czy nie: skoro odpowiedź na nasze pytanie jest jednoznaczna i umieszczona na pierwszej stronie w wyszukiwarce, to tak z pewnością musi być.


Zatraca się w nas jako w społeczeństwie umiejętność myślenia. Im częściej o tym rozmyślam, tym bardziej mam wrażenie, że internet nas ogłupia. Mimo szerokich możliwości, jakie daje - w zdecydowanej większości powoduje nasz intelektualny upadek.

Ponadto, obserwuję również pewien niepokojący trend: treści naprawdę wartościowe są spychane gdzieś na samo dno beczki zwanej internetem, a na wierzch, niczym oliwa, wypływają dwie frakcje:
po pierwsze intelektualny bełkot, pełen absurdów i bzdur, naszpikowany błędami językowymi do granic możliwości - często tak, że nawet trudno zrozumieć, o co chodziło autorowi.
Po drugie - treści pisane na zamówienie. Dziś, po kilku miesiącach pracy jako copywriter mogę z całą stanowczością powiedzieć, że pół internetu to ten sam cukierek, opakowany w różne papierki. Kłują mnie w oczy treści, które kiedyś stanowiły dla mnie zwyczajny opis produktów - dziś wiem, że za ich napisaniem stoi taki sam szary człowieczek jak ja. Internet opiera się na odpowiednim doborze słów kluczowych. Najważniejszą rolę grają pojęcia takie jak content, SEO, newsletter czy właśnie słowa kluczowe. Dziś nie liczy się autentyczność i chęć przekazania czegoś od siebie - wszystkie działania internetowych twórców mają ten sam cel: dotrzeć do jak najszerszej publiki i ją przy sobie zatrzymać. Nie mówię, że coś złego jest w zarabianiu, bo za coś chleb trzeba kupić (choć i chleb jest dzisiaj wysoce niepoprawny), ale zwyczajnie zbrzydła mi taka forma internetu. Nawet fora internetowe przestały był źródłem w miarę szczerych opinii - do zleceń copywriterów należy bowiem również wyrażanie "pozytywnych" opinii dotyczących konkretnego produktu w dyskusjach na różnych forach.


Jesteś blogerem, youtuberem czy też innym influencerem? Musisz znać się na SEO!
Chcesz prowadzić sklep internetowy? - musisz podjąć szereg działań! Nie wystarczy witryna internetowa. Do tego obowiązkowo wszystkie możliwe social media. Opisy produktów naszpikowane słowami kluczowymi,  a i koniecznie blog - którego treści możesz dodatkowo nafaszerować kolejnymi słowami kluczowymi. Kiedyś było jakby prościej. Dziś - w epoce nadmiaru wszystkiego, trudno się przebić nawet dużemu graczowi, a co dopiero mówić o małej jednostce. Wszystko jednak sprowadza się do tego samego: konsumpcjonizmu!

Byle sprzedać, wciąż więcej i więcej. Człowiek, który się temu sprzeciwia - zostaje zepchnięty na margines jako taki dziwak, który nie korzysta z życia. Jakiego życia, ja się pytam? Nie tak chcę żyć...

Marta

niedziela, 1 września 2019

Metamorfoza starego stołka (który był, obecnie nie jest, ale znów będzie w STARYM DOMU)

Wiele mogłabym sobie zarzucić: czasem jestem zbyt niecierpliwa, nierzadko się złoszczę - choć może na pierwszy rzut oka tego nie widać, zbyt często dążę do perfekcjonizmu i niepisanego ideału... Ale jednego mi nikt nie zarzuci: zbytniego konsumpcjonizmu (buty się nie liczą! :D). Daleka jestem od beznamiętnego kupowania i ulegania urokowi przedmiotów. Coś musi mnie naprawdę ująć i chwycić za serce, bym sięgnęła po portfel i wydała ciężko zarobione pieniądze. Trzy razy się zastanowię, zanim coś kupię i pięć razy odpowiem na pytanie "czy na pewno tego potrzebuję?". W zdecydowanej większości odpowiedź brzmi nie, choć znacznie częściej poparta jest odpowiedzą "nie mam na to miejsca" aniżeli "nie potrzebuję tego". Choć - jeśli się zastanowić - skoro obywam się bez tego, to chyba jednak nie jest mi to potrzebne...


Tak jest już od dłuższego czasu i dotyczy nie tylko przedmiotów codziennego użytku czy domowych dekoracji, ale również ubrań. Już dawno wyleczyłam się z kupowania dlatego, że jest tanio. Nawet do moich ulubionych lumpeksów jeżdżę tylko wtedy, gdy rzeczywiście czegoś potrzebuję (ostatnio w maju, gdy potrzebowałam sukienki na wesele - dodam, że misja zakończona sukcesem, a moja sukienka za 21zł sprawdziła się znakomicie! :D).

To nie tylko poszanowanie domowych finansów pozyskanych pracą własnych rąk, ale też wyraz szacunku dla planety, która - przyznać trzeba - nie ma z nami lekko. Ratuję więc, ile mogę. Nie tylko ze względów finansowych, ale również ideologicznych i sentymentalnych. Gdy w nasze ręce przeszedł Stary Dom - wiedziałam, że z niego również uratuję, co tylko się da. W międzyczasie pewne moje plany trochę uległy zmianie i z tego powodu prawie doszło w naszym małżeństwie do przysłowiowego rozwodu (ale to historia na inny, późniejszy post), ale wciąż kroczę ścieżką, którą sobie wyznaczyłam, a która prowadzi mnie do naszego wymarzonego lokum.

Trochę zbłądziłam w tych swoich rozważaniach, bo ja nie o tym dzisiaj chciałam, a o starym stołku.
Do brzegu więc: Stary Dom był składowiskiem wielu starych mebli.  Ale wiecie, takich z wielu gatunków: były stare-stare (czyli rozpadające się i nie nadające się do niczego), stare-piękne  (też w nienajlepszym stanie, ale które będę chciała uratować), stare-cierpiące (które były w znośnym stanie, ale ucierpiały w czasie trwania remontu. Oczywiście - do reanimacji i ponownego wykorzystania), stare-koszmarki (brzydkie, PRL-owskie, których nie ratowała nawet trwająca na nie moda. Sprzedałam z ulgą i bez zastanowienia na OLX). Sama nie wiem, do której z tych kategorii zaliczyć stołek, który właśnie wzięłam w obroty. Szczególnie piękny to on nie jest - wszak to tylko prosty stołek z tapicerowanym siedziskiem. Tu chyba bardziej chodzi o wartość sentymentalną. Do dziś oczami wyobraźni widzę ówczesnych mieszkańców naszego Starego Domu, którzy korzystali z tego stołka. Widzę ich podupadających na zdrowiu - a razem z nimi podupadał nasz Stary Dom. Widać było, jak z roku na rok zarówno dom, jak i sprzęty są w coraz gorszym stanie. Aż w końcu nadszedł ten dzień, gdy czas się w tym domu zatrzymał.


A potem weszliśmy tam my. Z naszą energią i zapałem, wnosząc powiew świeżości i wietrząc ściany z wieloletniej stęchlizny. Zrobiliśmy wieloetapową segregację - bez namysłu wyrzucając to, co wręcz stanowiło zagrożenie dla naszego zdrowia lub życia,  a pozostawiając resztę, którą sukcesywnie sprzedajemy/oddajemy/odnawiamy.

Tak, jak ten stołek - to świadek zwykłej codzienności mojej rodziny i bardzo, bardzo chcę, żeby z nami pozostał. Co za tym idzie, zakasałam rękawy i zrobiłam, co w mojej mocy, by przywrócić mu należyty blask. Czy mi się to udało? Oceńcie sami.

Jak zawsze, moim priorytetem było działanie zgodnie z założonym budżetem - a budżet był zerowy :) Jak zawsze, starałam się działać z tym, co już miałam - a miałam sporo!

Tkanina obiciowa i resztka owaty pozostały z jakiegoś starego zlecenia męża i walały się po kątach. Cienka gąbka tapicerska - to pozostałość po przewijaku naszego syna. Olejowosk - też mieliśmy na stanie. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by zabrać się do roboty!


W pierwszej kolejności zdemontowałam siedzisko, które tak naprawdę było tylko włożone w obrys stołka. Następnie wyszlifowałam wszystko to, co drewniane. W międzyczasie okazało się, że muszę trochę poprawić stabilność stołka, bo w jednym miejscu rozeszło się łączenie.

Z siedziska ściągnęłam rwącą się ze starości tkaninę, a następnie warstwę wiekowego, zakurzonego włosia końskiego połączonego ze słomą (chyba...). Potem powyciągałam te gwoździe, które się dało - ale nie było dla mnie tragedią, jeśli jakieś pozostały (a pozostało ich sporo). Usunęłam też dziurawą tkaninę jutową. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak zamocować wszystkie nowe/stare materiały. W pierwszej kolejności przytwierdziłam jutę, na to położyłam gąbkę tapicerską (nie zapominając o zrobieniu w niej dziur tam, gdzie planowałam przymocować guziki), następnie owatę i tkaninę tapicerską. Przed przytwierdzeniem ich po drewnianej ramy zrobiłam też guziki i to one były pierwszym elementem , który przytwierdziłam. W pierwotnej wersji siedzisko nie miało guzików - żeby więc móc je zastosować, przykręciłam w dolnej części siedziska dwie listewki, które pozwoliły mi na ich zamocowanie. Dopiero później za pomocą pneumatycznego zszywacza przytwierdziłam owatę i tkaninę tapicerską do drewnianego siedziska.


Tylko tyle i aż tyle było trzeba, by przywrócić stołkowi nowe życie. Myślę, że dzięki temu jeszcze przez wiele lat będzie nam służył w naszym Starym Domu.
Jak Wam się podoba jego skromna metamorfoza? :)

Marta