niedziela, 1 września 2019

Metamorfoza starego stołka (który był, obecnie nie jest, ale znów będzie w STARYM DOMU)

Wiele mogłabym sobie zarzucić: czasem jestem zbyt niecierpliwa, nierzadko się złoszczę - choć może na pierwszy rzut oka tego nie widać, zbyt często dążę do perfekcjonizmu i niepisanego ideału... Ale jednego mi nikt nie zarzuci: zbytniego konsumpcjonizmu (buty się nie liczą! :D). Daleka jestem od beznamiętnego kupowania i ulegania urokowi przedmiotów. Coś musi mnie naprawdę ująć i chwycić za serce, bym sięgnęła po portfel i wydała ciężko zarobione pieniądze. Trzy razy się zastanowię, zanim coś kupię i pięć razy odpowiem na pytanie "czy na pewno tego potrzebuję?". W zdecydowanej większości odpowiedź brzmi nie, choć znacznie częściej poparta jest odpowiedzą "nie mam na to miejsca" aniżeli "nie potrzebuję tego". Choć - jeśli się zastanowić - skoro obywam się bez tego, to chyba jednak nie jest mi to potrzebne...


Tak jest już od dłuższego czasu i dotyczy nie tylko przedmiotów codziennego użytku czy domowych dekoracji, ale również ubrań. Już dawno wyleczyłam się z kupowania dlatego, że jest tanio. Nawet do moich ulubionych lumpeksów jeżdżę tylko wtedy, gdy rzeczywiście czegoś potrzebuję (ostatnio w maju, gdy potrzebowałam sukienki na wesele - dodam, że misja zakończona sukcesem, a moja sukienka za 21zł sprawdziła się znakomicie! :D).

To nie tylko poszanowanie domowych finansów pozyskanych pracą własnych rąk, ale też wyraz szacunku dla planety, która - przyznać trzeba - nie ma z nami lekko. Ratuję więc, ile mogę. Nie tylko ze względów finansowych, ale również ideologicznych i sentymentalnych. Gdy w nasze ręce przeszedł Stary Dom - wiedziałam, że z niego również uratuję, co tylko się da. W międzyczasie pewne moje plany trochę uległy zmianie i z tego powodu prawie doszło w naszym małżeństwie do przysłowiowego rozwodu (ale to historia na inny, późniejszy post), ale wciąż kroczę ścieżką, którą sobie wyznaczyłam, a która prowadzi mnie do naszego wymarzonego lokum.

Trochę zbłądziłam w tych swoich rozważaniach, bo ja nie o tym dzisiaj chciałam, a o starym stołku.
Do brzegu więc: Stary Dom był składowiskiem wielu starych mebli.  Ale wiecie, takich z wielu gatunków: były stare-stare (czyli rozpadające się i nie nadające się do niczego), stare-piękne  (też w nienajlepszym stanie, ale które będę chciała uratować), stare-cierpiące (które były w znośnym stanie, ale ucierpiały w czasie trwania remontu. Oczywiście - do reanimacji i ponownego wykorzystania), stare-koszmarki (brzydkie, PRL-owskie, których nie ratowała nawet trwająca na nie moda. Sprzedałam z ulgą i bez zastanowienia na OLX). Sama nie wiem, do której z tych kategorii zaliczyć stołek, który właśnie wzięłam w obroty. Szczególnie piękny to on nie jest - wszak to tylko prosty stołek z tapicerowanym siedziskiem. Tu chyba bardziej chodzi o wartość sentymentalną. Do dziś oczami wyobraźni widzę ówczesnych mieszkańców naszego Starego Domu, którzy korzystali z tego stołka. Widzę ich podupadających na zdrowiu - a razem z nimi podupadał nasz Stary Dom. Widać było, jak z roku na rok zarówno dom, jak i sprzęty są w coraz gorszym stanie. Aż w końcu nadszedł ten dzień, gdy czas się w tym domu zatrzymał.


A potem weszliśmy tam my. Z naszą energią i zapałem, wnosząc powiew świeżości i wietrząc ściany z wieloletniej stęchlizny. Zrobiliśmy wieloetapową segregację - bez namysłu wyrzucając to, co wręcz stanowiło zagrożenie dla naszego zdrowia lub życia,  a pozostawiając resztę, którą sukcesywnie sprzedajemy/oddajemy/odnawiamy.

Tak, jak ten stołek - to świadek zwykłej codzienności mojej rodziny i bardzo, bardzo chcę, żeby z nami pozostał. Co za tym idzie, zakasałam rękawy i zrobiłam, co w mojej mocy, by przywrócić mu należyty blask. Czy mi się to udało? Oceńcie sami.

Jak zawsze, moim priorytetem było działanie zgodnie z założonym budżetem - a budżet był zerowy :) Jak zawsze, starałam się działać z tym, co już miałam - a miałam sporo!

Tkanina obiciowa i resztka owaty pozostały z jakiegoś starego zlecenia męża i walały się po kątach. Cienka gąbka tapicerska - to pozostałość po przewijaku naszego syna. Olejowosk - też mieliśmy na stanie. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by zabrać się do roboty!


W pierwszej kolejności zdemontowałam siedzisko, które tak naprawdę było tylko włożone w obrys stołka. Następnie wyszlifowałam wszystko to, co drewniane. W międzyczasie okazało się, że muszę trochę poprawić stabilność stołka, bo w jednym miejscu rozeszło się łączenie.

Z siedziska ściągnęłam rwącą się ze starości tkaninę, a następnie warstwę wiekowego, zakurzonego włosia końskiego połączonego ze słomą (chyba...). Potem powyciągałam te gwoździe, które się dało - ale nie było dla mnie tragedią, jeśli jakieś pozostały (a pozostało ich sporo). Usunęłam też dziurawą tkaninę jutową. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak zamocować wszystkie nowe/stare materiały. W pierwszej kolejności przytwierdziłam jutę, na to położyłam gąbkę tapicerską (nie zapominając o zrobieniu w niej dziur tam, gdzie planowałam przymocować guziki), następnie owatę i tkaninę tapicerską. Przed przytwierdzeniem ich po drewnianej ramy zrobiłam też guziki i to one były pierwszym elementem , który przytwierdziłam. W pierwotnej wersji siedzisko nie miało guzików - żeby więc móc je zastosować, przykręciłam w dolnej części siedziska dwie listewki, które pozwoliły mi na ich zamocowanie. Dopiero później za pomocą pneumatycznego zszywacza przytwierdziłam owatę i tkaninę tapicerską do drewnianego siedziska.


Tylko tyle i aż tyle było trzeba, by przywrócić stołkowi nowe życie. Myślę, że dzięki temu jeszcze przez wiele lat będzie nam służył w naszym Starym Domu.
Jak Wam się podoba jego skromna metamorfoza? :)

Marta

7 komentarzy:

  1. Bardzo fajnie ci wyszło wygląda elegancko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Draga mea,
    Intregul tau colt arata calm si frumos. Toamna trimite si la tine primele... semne.
    Scaunul in noua sa viata, este minunat.
    Multe salutari, Mia

    OdpowiedzUsuń