sobota, 30 kwietnia 2016

Zamiast ciasta na niedzielę - domowy ekstrakt waniliowy


Niedziela jest dniem ciasta. Ewentualnie babeczek. No dobra, już ostatecznie suche herbatniki też mogą być - byle tylko w porze na kawę na stole znalazło się coś ciekawego do zjedzenia. Niedziela jest u nas praktycznie jedynym dniem, gdy na stole pojawia się ciasto, ewentualnie babeczki. No dobra, herbatniki czasem też... :) nigdy jednak nie zdarzyło się tak, żebym przez trzy niedziele z rzędu piekła to samo ciasto. Nie mogę zaprzeczyć - szwedzkie ciasto waniliowe totalnie skradło moje serce, no ale przecież nie będę Wam go kolejny raz pokazywać... Tym razem więc zamiast ciasta chciałam Wam przedstawić to, co już od dłuższego czasu krążyło po mojej głowie. Przed Wami domowy ekstrakt waniliowy. Przepis - jak zwykle - pochodzi z bogatych zasobów bloga "Moje Wypieki":



Składniki:
- 3 soczyste, duże strąki wanilii
- 1 szklanka wódki (brandy lub rumu, z tym ostatnim smak będzie słodszy)
- szklana buteleczka lub karafka z zamknięciem

Strąki wanilii przeciąć wzdłuż na pół (nie wyskrobywać ziarenek), umieścić w buteleczce. Nalać wódki, do całkowitego przykrycia strąków. Zamknąć buteleczkę, trzymać w chłodnym, ciemnym miejscu (ale nie w lodówce), co pewien czas energicznie wstrząsając.

Już po tygodniu ekstrakt nabierze ciemniejszej barwy, jednak po dwóch miesiącach osiągnie pełny aromat i wtedy jest gotowy do użycia. Można przechowywać przez lata. Dojrzały ekstrakt z wanilii ma kolor mocnej herbaty.

Jeśli połowę ekstraktu zużyjecie, warto uzupełnić buteleczkę alkoholem i odłożyć do ponownego wzmocnienia aromatu. Warto co pewien czas "dorzucać" do naszego ekstraktu laski wanilii, nawet te puste (które pozostaną po wykorzystaniu ziarenek do deserów), by wzmocnić aromat ekstraktu. Im więcej lasek wanilii, tym aromat mocniejszy a kolor ciemniejszy!




Z racji tego, że stosunkowo często korzystam z przepisów na ciasta, w których jednym ze składników jest właśnie ekstrakt waniliowy, postanowiłam taki właśnie ekstrakt zrobić. Nie widziałam też większego sensu, żeby go kupować (i przepłacać!), skoro jedna z półek kuchennych ugina się od fiolek z wanilią - od dłuższego czasu wanilia obowiązkowo musi być w domu. Od kiedy? Od momentu, gdy zaczęłam sobie uświadamiać, jak bardzo przetworzona jest żywność, którą jemy. Z dnia na dzień moja świadomość w tym zakresie wzrasta, a ja małymi kroczkami chciałabym poprawiać nasz sposób odżywiania się. Czy mi się uda? Nie wiem, mam ciężkich przeciwników :), jednak pierwsze kroki zostały poczynione. Domowa kostka rosołowa i ekstrakt waniliowy już stoją na posterunku, w kolejce czeka domowy cukier waniliowy i domowa "vegeta". I choć akurat takie wypieki jak szwedzkie ciasto waniliowe nie należą do najzdrowszych, to i tak są lepszą alternatywą dla sklepowych słodyczy, w których pełno jest syropu glukozowo-fruktozowego i oleju palmowego. Nie jestem ortodoksem, ale chciałabym mieć świadomość, że swojej rodziny nie faszeruję chemią. Tak więc bądźcie czujni, zwarci i gotowi: dalszy ciąg moich zmagań z pewnością nastąpi... To dopiero początek :)

Marta

sobota, 16 kwietnia 2016

Cała prawda o projektach typu DIY - cz.1: oczekiwania vs rzeczywistość

Znacie to, prawda: wszyscy coś tworzą. Moda na DIY i wszelkie prace (własno)ręczne zatacza coraz szersze kręgi. A przy tym jednocześnie możemy się wstrzelić w nurt eko: no wiecie, recyclig, upcycling, czy jak tam zwał. Niewiele jest osób, które otwarcie są w stanie przyznać, że DIY wcale nie musi być takie fajne, jak się wydaje… Już rozwijam:

Pomyśleliście sobie ostatnio, że przydałby się Wam malutki stoliczek/konsolka np. do postawienia obok kanapy – no wiecie, żeby odłożyć gazetę czy pilota, czy też umieścić tam fajną lampkę… Zaświtała Wam myśl, by zrobić go/ją samodzielnie. Pogłówkowaliscie trochę, poszperaliście w internetach, w przeciągu tygodnia Pinterest stał się Waszym najlepszym przyjacielem. Idea była, market budowlany został przez Was ogołocony (bo przecież tyle rzeczy trzeba kupić – nie dość, że materiał, to jeszcze wszystkie niezbędne narzędzia…). W domu żwawo przystąpiliście do pracy, aż tu nagle…stop, nie wiecie co dalej. Słowa coraz głośniejsze i dosadniejsze, aż w końcu zapada martwa cisza. W tego właśnie nieprzyjemnej ciszy kończycie projekt, odzywając się do siebie przez następny tydzień półsłówkami. Po wielu trudach i znojach udaje Wam się postawić stolik/konsolkę na nogi i … jesteście rozczarowani, bo mebelek nie wygląda tak, jak w waszych wyobrażeniach, a na domiar złego jest niestabilny. Ale za żadne skarby świata nie przyznajecie się, że Wam się nie podoba i nie spełnia Waszych oczekiwań. Miało być surowo i industrialnie, ale wyszło tak, że widać, że nie wyszło. W duchu dochodzicie do wniosku, że chyba jednak trzeba było to zadanie powierzyć komuś, kto się na tym zna. Albo po prostu kupić… Ale nie, wy uparliście się, że musicie to zrobić sami, bo przecież każdy potrafi/to jest proste/to jest modne itd.

Otóż nie, nie każdy potrafi, ale szanuję tego, kto potrafi się do tego przyznać i nie robi nic na siłę.

Otóż nie, nie zawsze to, co myślimy, że jest proste, prostym się okazuje. Czasem prostota jest bardziej skomplikowana, niż nam się wydaje

Otóż nie, nie jest modnym marnotrawienie materiału, zakup niepotrzebnych narzędzi, niepotrzebne zużywanie energii. To wcale nie jest modne ani eko.

Czasem trzeba po prostu umieć przyznać się do tego, że do pewnych rzeczy nie mamy predyspozycji i nie jest to żadna ujma. Jeden człowiek jest utalentowany „manualnie”, drugi ma lekkie pióro i pisze świetne teksty, a trzeci jest mistrzem mycia okien. Pogódźmy się z tym, że nie możemy być we wszystkim świetni.

Źródło:

Jak kończy się powyższa sytuacja: stolik ląduje na śmietniku, bo do niczego innego się nie nadaje. Zmarnowaliście mnóstwo dobrego materiału i kupiliście narzędzia, które nie są Wam do niczego potrzebne i teraz zalegają w piwnicy, bo i tak ich nie używacie. Zmarnowaliście górę pieniędzy, bo wydaliście konkretną kwotę, którą mogliście dołożyć do nowego mebla. Ostatecznie i tak poprosiliście o pomoc zaprzyjaźnionego z Wami sąsiada, Pana Miecia, któremu zawsze wszystko tak pięknie wychodzi…

Alternatywą byłby też np. zakup na OLX i „zrobienie” po swojemu:  mielibyście świadomość, że włożyliście w ten mebel sporo swojego serca i jednocześnie nie marnowalibyście dobrego, nowego materiału, a równocześnie wpisalibyście się (chcący lub niechcący) w nurt DIY. Jakiś grosz też pewnie zostałby w kieszeni, jeśli trafiłaby Wam się wyjątkowa perełka.

Wpis ten należy traktować z przymrużeniem oka. Oczywistym jest, że powyższa sytuacja jest mocno podkoloryzowana, ale jednak chyba zawiera ziarenko prawy – przyznajcie sami! 
Zostawiam Wam na weekend temat do przemyśleń :)

Pozdrawiam
Marta

niedziela, 10 kwietnia 2016

Pomysł na prezent urodzinowy dla męża

Czy to tylko ja tak mam, że kupno prezentu dla męża nastręcza mi zawsze sporo problemów? Choćbym nie wiem, jak intensywnie myślała - zawsze mam z tym kłopot. Sprawy nie ułatwia mąż, który na pytanie "Co byś chciał w prezencie?" odpowiada niezmiennie "Nic. Ja mam Was, nic mi więcej do szczęścia nie jest potrzebne...". Nie powiem, jest to urocze i chwyta za serce, ale jednak głupio mi na samą myśl, że ja od niego dostaję prezenty, a sama nie mam dla niego nic. Jednak co tu kupić chłopowi, skoro:

- nie jest fanem gadżetów, więc odpadają takie zabaweczki jak smartwatche, telefony (zresztą, przecież nie będziemy szli w tysiące złotych!), scyzoryki czy latarki itp.
- krawat - nosi od wielkiego dzwonu: na wesela, chrzciny i pogrzeby
- ubrania - hmm...lepiej nich je sobie sam kupi, uprzednio mierząc. Delikatnie mówiąc, mój mąż jest wybredny. I nie tyle chodzi tu o wygląd, ile o wygodę i komfort noszenia
- dobry trunek też odpada - bo mój Mąż człowiekiem niepijącym jest
- hobby - co tu zrobić, skoro sfera, którą najbardziej się interesuje, związana jest z jego pracą. A musicie wiedzieć, że "zabaweczki", których używa w pracy są diabelnie drogie... A poza tym, nie samą pracą człowiek żyje!

Odwieczny problem! 


W tym roku jednak mnie olśniło! Po tym, jak mój Mąż na 5 minut przed ważnym wyjściem stwierdził, że żaden z dwóch garniturów, które posiada, nie leży na nim tak, jak powinien, stwierdziłam, że chyba czas na nowy. Mimo, że bardzo rzadko ubiera garnitur, to jednak chce w nim korzystnie wyglądać i - przede wszystkim - w miarę dobrze i komfortowo się czuć. Przypomniało mi się też, jak mówił, że "marzy mu się garnitur od Pana Stefana" z zaprzyjaźnionego zakładu krawieckiego. Pomyślałam, że dlaczego by nie spełnić tego marzenia właśnie teraz, gdy go potrzebuje i gdy jest okazja ku temu, by wszyscy chętni się na prezent zrzucili ;D 
Szybka wizyta w zakładzie krawieckim oraz krótka i konkretna rozmowa z owym Panem Stefanem znacznie przybliżyły mnie do spełniania marzenia Pana Męża. Nad tym, jak mu to przekazać (tzn. jaką formę ma przyjąć prezent) w dniu urodzin, nie musiałam się długo zastanawiać. Padło na kartkę. Kartki robić lubię bardzo i chyba nawet trochę umiem, jednak zdecydowanie ładniej mi wychodzą, gdy nie muszę ich robić o 1.00 w nocy, na dodatek na desce do prasowania :) Dlatego dzisiaj wyjątkowo nie ujrzycie jej w całej okazałości, bo uwierzcie mi, moje poczucie estetyki na to nie pozwala. Po reakcji Męża wnioskuję, że prezent był udany. Prawda kochanie? :)

Marta


piątek, 1 kwietnia 2016

Żarówka na kablu - lampa DIY

Jednym z poważniejszych trendów w sferze oświetlenie od dłuższego czasu są zwykłe "żarówki na kablu". I owszem, podobały mi się, ale jakoś się im opierałam. Do czasu, gdy w jednym z magazynów wnętrzarskich zobaczyłam żarówki na bardzo grubym kablu. Zauroczyły mnie do tego stopnia, że stały się inspiracją do stworzenia własnej interpretacji.


A że lampę w naszej wypoczynkowej części pokoju i tak planowałam wymienić (dlaczego? Możecie przeczytać tutaj), pomysł na nową spadł mi jak z nieba. Wiedziałam, że nie chcę czarnych kabli, które byłyby zbyt mocnym akcentem, a które przy okazji trzeba byłoby kupić - na to mój wąż w kieszeni też nie chciał się zgodzić :) Pomyślałam, że pójdę w bardziej naturalne klimaty, a że zwykły kabel miałam, stary sznurek miałam i szydełko też miałam - to wniosek nasunął się sam. Najzwyczajniej w świecie wyszydełkowałam oplot kablowi. Nieoczekiwanie okazało się, że nie jest to zbyt przyjemna praca, ale wizja efektu końcowego skutecznie motywowała mnie do dalszego działania :) Trwało to kilka tygodni, bo na szydełkowanie przeznaczałam kilka minut dziennie późnymi wieczorami, ale w końcu się udało. Następnym krokiem był zakup zwykłych oprawek na żarówkę. Jeśli mnie pamięć nie myli, to kosztowały jakieś 4zł/sztuka - czyli żaden majątek. Oprawy zostały zgrabnie ukryte w kawałkach grubych, sosnowych gałęzi, (przyciętych na długość mniej więcej 10cm; następnie mój kochany mąż wykonał odpowiednie otwory, by umieścić w nich oprawy - oraz oczywiście wywiercił otwór przelotowy na kabel). Następnie wszystkie elementy pięknie ze sobą połączył (kabel w "oplocie", plastikową oprawę i drewnianą "osłonkę"). Żeby mu to za szybko nie poszło, dodatkowo poprosiłam o wkręcenie w suficie dwóch malutkich haczyków w miejscach, z których miały zwisać lampy (bo musicie wiedzieć, że miejsce podłączenia przewodów znajduje się jakieś 60 cm dalej, co zresztą doskonale widać na zdjęciach. W tym momencie do akcji wkroczyłam ja i to była właśnie ta chwila, na którą czekałam. W myślach już od dawna analizowałam, gdzie powieszę kable, jak i wokół czego je owinę, no i jak będzie się to wszystko komponować z kupionymi specjalnie w tym celu karabińczykami budowlanymi :) Efekt przerósł moje oczekiwania. Całość prezentuje się bardzo naturalnie i nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z...lianami w jakimś lesie deszczowym czy coś :) A tak poważniej, styl lamp to mieszanka stylu skandynawskiego, rustykalnego i industrialnego i w każdym tak urządzonym wnętrzu ta lampa prezentowałaby się równie dobrze.


Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie wydrenowała nam kieszeni. Biorąc pod uwagę ceny oświetlenia, wydaje mi się, że koszt naszych lamp był wybitnie niski. Jeśli macie chociaż część półproduktów w domu, to bez problemu zrobicie podobną lampę za niewielkie pieniądze. Tak naprawdę to w lampach najdroższe były...żarówki, które i tak zostaną zastąpione przez inne. Jak tylko znajdę duże, mleczne, kuliste żarówki, które przy "nasadzie" nie będą miały tego paskudnego białego elementu z tworzywa sztucznego - tak od razu zostaną wymienione. Nie, żeby obecne mi się nie podobały, ale dają niewielkie światło, o zbyt pomarańczowym odcieniu. Będą się świetnie sprawdzać jako oświetlenie dodatkowe, dekoracyjne, gdzieś z boku w pokoju, ale jako główne źródło światła nie spełniają swojej funkcji. Zdawałam sobie z tego sprawę przy zakupie, ale co było robić, jak ja chciałam skończyć ten projekt przed świętami, a wymarzonych żarówek nigdzie nie było... Cóż, brałam, co mieli :) Tym sposobem w naszym "salonie" zagościły dwie lampy, które kosztowały nas tyle, co nic:

- kabel - miałam
- stary sznurek - miałam (tak samo sprawdziłby się sznurek sizalowy, który też do najdroższych nie należy)
- oprawy - 4zł/sztuka, czyli w sumie 8zł
- gałęzie - z ogrodu :)
- karabińczyki - 24zł za dwie sztuki, z czego przesyłka kosztowała 9zł.
- żarówki - jakieś 20zł/sztuka, czyli 40zł za dwie, 
co daje nam  sumę 72zł za dwie lampy, czyli jedna lampa kosztowała nas 36zł.

Chyba niewiele, a już na pewno bezcenna jest jej oryginalność - drugiej takiej nie ma nikt :) Pozostaje nam jeszcze zamaskowanie miejsca podłączenia kabli i lampa będzie w 100% gotowa - a to pewnie będzie nabierać mocy urzędowej aż do następnych świąt - albo i dłużej... :)

Marta