Zdawałam sobie sprawę, że w czasie nauki błędy się zdarzają, i nie wszystko wychodzi za pierwszym razem tak, jak powinno. Miałam rację: w czarnej poduszce nieumiejętnie łączyłam ze sobą paski materiału - tak, że łączenie jest widoczne, choć da się je zrobić dużo dyskretniej. Przypadkowo też wyszedł mi efekt ombre, bo okazało się, że koszulki nie były równomiernie zużyte i sprane. Nauczona doświadczeniem już wiedziałam, że najlepiej korzystać z jednego kawałka/jednej partii odzieży i dopracowałam sobie system łączenia pasków materiału.
Niestety (albo stety-sama już nie wiem) nie potrafię tak zwyczajnie czegoś wyrzucić. Zawsze patrzę na daną rzecz pod kątem jej dalszej przydatności do użycia/przetworzenia. Czy to zużyte ubranie, czy tekstylia domowe - zawsze 5 razy muszę obejrzeć daną rzecz, zanim ostatecznie zadecyduję, że ma wyglądać w kontenerze na śmieci. Ta moja postawa całkiem przypadkowo w jakiś sposób nawiązuje do filozofii zero waste, która ostatnimi czasy staje się coraz bardzie popularna. Zdarza mi się myśleć o tym, jak wiele śmieci produkujemy całkiem niepotrzebnie. Najbardziej irytują mnie produkty "wielokrotnie opakowane": np. czteropak jogurtów (zawartość oczywiście w plastikowych kubeczkach) opakowany folią, a wokół jeszcze papierowa banderola (np. z informacją o promocji). Wyobrażacie sobie: 3 opakowania dla jednego produktu! Na zakupy staram się chodzić z własną torbą i gdy zdarza mi się jej zapomnieć, to jestem zła sama na siebie, że niepotrzebnie muszę kupić reklamówkę w sklepie. Przymierzam się do uszycia sobie lekkich woreczków na warzywa i owoce, bo w moim przypadku to właśnie te małe, cieniutkie reklamówki generują największy "reklamówkowy" ruch w domu. Od dawna też uskuteczniam zakupy "z drugiej ręki": dotyczy to zarówno ubrań, jak i mebli czy akcesoriów domowych. Świetnym tego przykładem jest np. zegarek kupiony w sh (do poczytania TUTAJ) czy nasze używane krzesełko Tripp Trapp (o którym możecie poczytać TUTAJ i TUTAJ).
Tutaj jednak moja filozofia zero waste się tak jakby kończy, bo w jej myśl powinnam tylko krzesełko umyć i koniec. Ja natomiast postanowiłam je przemalować, generując tym samym śmieci - np. puszkę po farbie. W tym momencie ten skądinąd pożyteczny i jakże potrzebny ruch zaczyna rozmijać się z moim zmysłem estetycznym i przestaje nam być po drodze. Uważam, że nie powinniśmy popadać ze skrajności w skrajność, a robić to, co podpowiada nam intuicja. Każdy mały kroczek jest ważny i to, że pewne rzeczy są dla mnie oczywiste (np.własna torba na zakupy), nie znaczy jednocześnie, że zacznę się umartwiać i zostanę ortodoksyjnym eko- i vege-freakiem. W pełni utożsamiam się ze słowami Agnieszki Sadowskiej - Konczal (autorki bloga EkoLogika.edu.pl):
"Żeby wyjść ze strefy komfortu, trzeba trochę wysiłku, ale nie ma co robić z życia niekończącej się pokuty."
W punkt.
Uzyskane paski łączyłam ze sobą, tworząc ciągłą "przędzę" - bez przeszyć i bez supełków.
Zapytacie: "Jak więc łączyć ze sobą t-shirt yarn?"
Odpowiem: "Ja Wam pokażę!" :)
Myślę, że zdjęcia pokażą Wam to dużo lepiej niż słowo pisane:
1. Technika odpowiedniego łączenia pasków tkaniny rozpoczyna się już na etapie cięcia. Po odcięciu paska robimy w końcówce dziurkę (zaginając koniec paska i robiąc niewielkie nacięcie - po jego wyprostowaniu mamy prościutkie przecięcie), a następnie przycinamy jego końcówki pod kątem (ścinając rogi):
2. Następnie rozciągamy paski tkaniny, która nam się roluje, powodując powstanie bawełnianej "przędzy":
3. Pora na łączenie: bierzemy dwa paski. Cała sztuka polega na "przeplataniu" pasków przez poszczególne dziurki. Najlepiej zobrazują to zdjęcia:
4. Pociągamy za oba paski "przędzy", zaciągamy niewidoczny supeł, ewentualnie odcinamy odstające fragmenty i prawie niewidoczne łączenie t-shirt yarn gotowe gotowe!
Ten sposób łączenia przędzy pozwolił mi uzyskać zdecydowanie lepszy efekt wizualny. Gotowy wyrób ma dużo mniej odstających elementów i wygląda zdecydowanie bardziej estetycznie. Być może nacinanie końcówek i przeplatanie pasków trwa dłużej niż inne metody łączenia, ale wygląda moim zdaniem najbardziej estetycznie.
Nasza poduszka jest już skończona - pokażę ją kiedyś w osobnym poście. Wygląda o niebo lepiej niż prototyp. I chociaż kosztowała mnie dużo pracy, to uważam, że było warto. Cięcie tkaniny to żmudny etap i robiąc to, masz wrażenie, że końca nie widać. Efekt ostateczny wart jest jednak tego "poświęcenia", zwłaszcza, że takiej poduszki jak Ty - nie ma nikt :)
Marta
Świetny instruktaż.
OdpowiedzUsuńCieszę się :)
Usuń:) fajnie opisałaś Twoje doświadczenie:) ..a co do łączenia bawełenek to ten sposób świetnie sprawdza się przy w miarę krótkich jej odcinkach, bo gdy mamy dużą "rolkę" to niestety nie da się tak sprytnie połączyć jednego koniuszka z drugim, bo trzeba by np 50-100 metrów przeciągać przez te dziurki;)
OdpowiedzUsuńMam takie samo podejście do wyrzucania = powtórnego używania zużytych rzeczy:) czego konsekwencją staje się coraz większa ilość "rzeczy do przerobienia", któe konsekwentnie staram się przetwarzać:) Jak już mam ich stanowczo za dużo przekazuję część osobom w potrzebie lub lądują w kontenerach na odzież używaną (bo moga sie jeszcze komuś przydać:)
Pozdrawiam i wszystkiego dobrego życzę:)
..i udanych przeróbek!:)
Tak, zgadza się, ten sposób łączenia najlepiej sprawdza się przy krótkich odcinkach - takich, jak moje z piżamy. Teraz rozpracowuję jakiś większy kawałek - więc i paski są dłuższe, co jest wyraźnie odczuwalne przy łączeniu (co się rękami namacham, to moje :D). U mnie też się rzeczy gromadzą "do przerobienia" i też staram się sukcesywnie uszczuplać ten stosik, bo inaczej bym w nim utonęła :) Fajnie, że są na świecie ludzie, którzy mają do pewnych spraw podobne podejście jak my :) Dzięki za komentarz i zapraszam znów :)
UsuńCzęsto tu do Ciebie zaglądam, ale nie często zostawiam komentarz;)
UsuńJak to mawiają "swój ciągnie do swego":))))
Pozdrawiam:)
Fantastyczny post, a zdjęcia jakie piękne,brawo;)
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
Usuń