czwartek, 30 czerwca 2016

Organizer/tacka/kieszeń na dokumenty DIY

Zamiast ewolucji – mamy regres. Fakt pozostaje faktem, że nasze domowe biuro wciąż jeszcze nie jest skończone i nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić. Niemniej jednak biurko spełnia swoją podstawową funkcję i spokojnie można przy nim pracować, ale… No właśnie, to ale. Od kiedy kupiliśmy narożnik, nikt już nie myśli o tym, by siedzieć przy biurku. Każdy bierze swoje szpargały i pakuje się na narożnik, bo tak jest zwyczajnie wygodniej, a praca na tym nie cierpi. Cierpi za to poczucie mojej estetyki, bo szafka za narożnikiem stała się podręcznym miejscem do odkładania rzeczy wszelkich, które są „bardzo potrzebne” albo „będą potrzebne jutro” albo „o których nie mogę zapomnieć” itd. Nie miałam pomysłu, jak z tym fantem walczyć, aż rozwiązanie przyszło samo. Jak zwykle bardzo proste i ekonomiczne, ale zdaje egzamin i trochę leczy moją estetyczną duszę :)


Tym rozwiązaniem okazał się być zwykły karton, którym pierwotnie był zabezpieczony album na zdjęcia. Jak z niepozornego kawałka papieru i kilku innych rzeczy zrobiłam praktyczną kieszeń/tackę/organizator na dokumenty, zobaczcie proszę:


Szczerze mówiąc największy problem w czasie redagowania tego posta sprawiło mi nazwanie tego, co zrobiłam. Nadal zresztą nie jestem w pełni usatysfakcjonowana zastosowanym nazewnictwem :)


Tym prostym sposobem kąt, który do tej pory był moją bolączką, zrobił się całkiem znośny. Co myślicie, jest lepiej?

Pozdrawiam ciepło, Marta

piątek, 24 czerwca 2016

Nasza przygoda z krzesełkiem Tripp Trapp (Stokke)…

…dopiero się zaczyna. Zdecydowałam się na egzemplarz używany i szukałam baaardzo długo, zanim znalazłam taki, którego cena byłaby dla mnie do przyjęcia. Bo właśnie cena była tu niestety głównym kryterium wyboru.

Sam model krzesełka dla dziecka wymarzyłam sobie już dawno temu, ale szukałam odpowiedniej oferty…ponad rok! W końcu trafiłam na egzemplarz za 200zł (+26zł przesyłka pobraniowa) Zdarzały się również znacznie korzystniejsze okazje (krzesełka za 50, 100, 150zł…), jednak problemem okazywała się wysyłka – zarówno zwykła, jak i pobraniowa. Ludzie zwyczajnie nie chcieli ich wysyłać i preferowali opcję odbioru osobistego. W końcu jednak się udało i kilka dni temu Tripp Trapp zawitał w nasze progi.

Używane krzesełko Tripp Trapp przed renowacją


Moje pierwsze wrażenia dotyczące krzesełka Tripp Trapp (Stokke)

Pierwszą rzeczą, która mnie niezmiernie zaskoczyła, to jego…wielkość. Nie wiem, dlaczego, ale chyba sugerując się zdjęciami wyobrażałam sobie to krzesełko jako wyższe i bardziej smukłe. Tymczasem jest stosunkowo niskie i dość rozłożyste. W naszym przypadku to zdecydowanie plus, bo Bozia obdarzyła nas dość dużym dzieckiem :) Krzesełko przyjechało do nas w częściach i chociaż wiedziałam, że będziemy je odnawiać, to mimo wszystko zdecydowałam się na jego złożenie. Ciekawość wzięła górę :) Sam montaż jest bardzo intuicyjny i mimo braku jakiejkolwiek instrukcji obsługi, poszedł szybko i gładko. Mojemu małemu F. krzesełko od samego początku przypadło do gustu: usiadł i nie chciał zejść. Przypuszczam, że reakcja byłaby podobna również przy innych krzesłach tego typu, bo zwyczajnie pozwalają dziecku na większą samodzielność (samodzielne wchodzenie, jedzenie i schodzenie). Przesiedliśmy się z krzesełka Antilop (IKEA), które służyło nam dzielnie, ale po prostu zaczęło być za małe.


Stojąc przed wyborem: używane czy nowe krzesełko Tripp Trapp?

Po zakupie dziękowałam sobie samej w duchu, że nie zdecydowałam się na nowe krzesełko – moim zdaniem stosunek jakości do ceny jest grubo przesadzony. Moja opinia (z powodu środowiska, w jakim się obracam) jest jednak mocno przesiąknięta opiniami stolarzy, którzy na to krzesełko patrzą z zawodowego punktu widzenia i do stosunku jakości do ceny podchodzą dość sceptycznie - żeby nie powiedzieć: krytycznie . Ja wiem, że w tym przypadku w bardzo dużej mierze płacę za design, jednak zważywszy na koszt materiałów, ostateczna cena jest grubo przesadzona. Dla niezorientowanych i niedowiarków, podstawowa wersja krzesełka to dwie nogi wykonane z drewna bukowego, dwie drewniane, wygięte poprzeczki stanowiące oparcie oraz jedna drewniana poprzeczka stanowiąca wzmocnienie konstrukcji przy ziemi. Siedzenie i podnóżek to elementy wykonane ze sklejki – najzwyklejszej sklejki bukowej, choć nie zaszkodziłoby, gdyby była woododporna – wszak przy posiłku w wykonaniu dziecka wiele może się zdarzyć. Dodatkowo dwie metalowe rurki dla ustabilizowania konstrukcji i 5 par wkrętów. To wszystko. To wszystkie elementy, które składają się na całe krzesełko Tripp Trapp, które standardowo kosztuje 789zł. Tymczasem wartość materiału na krzesełko naszym zdaniem nie przekracza 100zł., a pokuszę się nawet o stwierdzenie, że pewnie w przypadku produkcji fabrycznej ta kwota jest jeszcze znacznie mniejsza... Może gdybym się nie obracała w środowisku stolarzy i nie miała orientacji w cenach materiałów, byłoby to dla mnie w jakiś sposób do przełknięcia. Ale wiedząc o tym wszystkim: NO WAY, nie było mowy o nowym krzesełku! Szukałam więc i szukałam. W końcu znalazłam.


Jak skutecznie kupić tanie krzesełko Tripp Trapp i na co trzeba uważać?

1. Najpopularniejszą drogą kupna używanego przedmiotu jest w tej chwili znany wszystkim serwis internetowy z ogłoszeniami lokalnymi. Drugą drogą jest inny portal aukcyjny, z przedmiotami zarówno nowymi, jak i używanymi. Moja rada jest taka, by przeglądać je jak najczęściej – w miarę możliwości nawet kilka razy dziennie. Jeśli tylko pojawi się interesujące Was ogłoszenie – spróbujcie się skontaktować ze sprzedającym od razu. Odkładanie tego na później skutkuje najczęściej tym, że ktoś was ubiegnie i upatrzony egzemplarz szybko zniknie.

2. Zwróćcie uwagę na stan krzesełka: my od razu założyliśmy, że nasze krzesełko będziemy odnawiać. Jeśli nie masz takiego zamiaru, kupując używane krzesełko zwróć uwagę na stan krzesełka. Co prawda w większości przypadków wygląd nie rzutuje na użytkowanie, jednak może nam dać jakiś obraz tego, jaką drogę przeszło już krzesełko. Zszarzałe i spękane miejsca na krzesełku (zwłaszcza na siedzisku i podnóżku) mogą sugerować, że mebel był narażony na działanie wody. W naszym przypadku okazało się też, że warstwy sklejki w siedzisku i podnóżku oraz łączenie nogi były już przez kogoś klejone (nie było tego widać na zdjęciach) i to na tyle nieudolnie, że nadmiar kleju nie został oczyszczony. Teraz musiałam go więc usunąć, żeby móc ładnie i estetycznie nałożyć farbę (jak odnowić takie krzesełko opowiem Wam w następnym wpisie). Nie łudźcie się jednak, że za niską cenę dostaniecie zadbany egzemplarz w świetnym stanie. Nikt, kto zna wartość tego krzesełka, nie sprzeda go za bezcen – chyba, że zmusi go do tego sytuacja.

3. Wobec powyższego przestrzegam Was więc przed „super okazjami”, jak np. zestaw: krzesełko, Newborn Set, Baby Set i poduszka, a dodatkowo w gratisie jeszcze szelki, a całość za 400zł. Nie ma takiej opcji, żeby to była uczciwa oferta. Zwróćcie uwagę, że najczęściej w takich przypadkach sprzedający jest użytkownikiem serwisu od bieżącego miesiąca bieżącego roku – czyli to taki świeżak, którego konto w serwisie już następnego dnia jest nieaktualne.

4. Nie zrażajcie się niepowodzeniami. Ja już w sumie zrezygnowałam z poszukiwań, gdy nagle pojawiła się ciekawa oferta, a na dodatek sprzedający sam zaproponował przesyłkę pobraniową. Grzechem było nie brać, ale zanim do tego doszło, spędziłam przed laptopoem i tabletem sporo czasu.

5. Warto również rozpuścić wici na portalach społecznościowych. Może akurat okaże się, że ktoś z Waszych znajomych ma takie krzesełko na zbyciu i chce się go pozbyć za rozsądną cenę?

6. Nie zaszkodzi również brać udział w konkursach. Co jakiś czas są organizowane przez Stokke, ale również przez blogerów we współpracy ze Stokke.

Więcej grzechów nie pamiętam :)

Gdyby ktoś pytał, to nasze krzesełko znów jest w częściach i czeka na metamorfozę - ale o tym już następnym razem...

Pozdrawiam
Marta

niedziela, 19 czerwca 2016

Kruche ciasto z pianką i truskawkami

Jeszcze chwila, jeszcze moment, a z bazarków, targowisk i sklepów znikną truskawki, a zastąpią je inne owoce lata. Korzystajmy z nich więc, ile się da! Ostatnim moim odkryciem w zakresie przetwarzania truskawek jest pyszne (przepyszne wręcz!) ciasto z pianką. Tak właściwie to chyba trochę przesada, by nazwać je ciastem: to zwykły kruchy spód i białka jajek z truskawkami, ale smak… No niebo w gębie! Bardzo szybkie, aspiruje aktualnie do miana „mojego ulubionego”. Jeśli chcecie to ciasto dzisiaj – to na ogród lub działkę, jeśli jutro – to na bazarek lub do sklepu: kto żyw, niech pędzi po truskawki i korzysta z przepisu, bo za chwilę będzie za późno!


Oryginalny przepis pochodzi (jak zwykle) od Polki i brzmi tak:

Składniki:

- 30 dkg mąki pszennej
- 20 dkg masła (miękkiego)
- 10 dkg cukru pudru
- 2 żółtka
- 3 białka
- 0,5 szklanki cukru (użyłam brązowego)
- 30 dkg truskawek

Wykonanie:

- z mąki, cukru pudru, masła i żółtek zagnieść ciasto, uformować z niego kulę i schłodzić je w lodówce (ok.15 minut)
- prostokątną foremkę (standardową, o długim boku ok.35 cm) wysmarować masłem, rozlepić na niej ciasto, ponakłuwać je widelcem i podpiec w 180 st. przez ok. 15 minut (ma nie być surowe, ale niezbyt rumiane)
- w tym czasie z białek (pozostałe po spodzie + jedno dodatkowe) i cukru ubić sztywną, lśniącą pianę
- truskawki umyć, pozbawić szypułek, pokroić na mniejsze kawałki i wymieszać z pianą
- pianę z owocami rozłożyć na cieście i piec kolejne 10-15 minut (do czasu, aż piana będzie złocista; karmelowe kropelki pojawią się na niej później, po wyjęciu z pieca).


Przy okazji przypominam o rozdaniu: bawimy się do 30.06.2016!


Smacznego
Marta

piątek, 10 czerwca 2016

ŁAP ŁAPACZA! :) Letnie rozdanie do 30.06.2016r.

Wierzycie w sny?

Racjonalna część mojego umysłu mówi mi: „No co ty, zwariowałaś?. Sny to przecież twór fizjologiczny, a ich źródłem są przypadkowe wyładowania elektryczne w tkance mózgowej”.

Ta bardziej rozmarzona i romantyczna nie może się oprzeć wrażeniu, że sny pomagają człowiekowi dostrzec to, co w nim ukryte, jego prawdziwą twarz, nie zasłoniętą maską pozorów . Być może ukazują, przed czym ucieka lub marzy w skrytości swego serca. Sny nie są do końca zrozumiałe, co czyni je intrygującymi i nieco magicznymi. Sny są częścią ludzkiego istnienia.


Jednym z popularnych obecnie trendów w dekoracji wnętrz są tak zwane łapacze snów – amulety, które rdzenni Indianie z Ameryki Północnej wieszali nad posłaniami lub przy wejściu do domostwa, żeby zatrzymać złe sny. Łapaczom przypisywano magiczne właściwości: wierzono, że ich gęsta sieć wyłapuje nocne mary, a przepuszcza tylko dobre sny.

Racjonalna część mojego umysłu mówi mi: „Wierutna bzdura! Jaki wpływ na pracę mózgu może mieć kilka gałązek, trochę wstążek i parę piórek?”

Ta bardziej rozmarzona i romantyczna uważa to za magiczną i nieszkodliwą legendę, a sam łapacz traktuje jako cudowną, lekką, subtelną i delikatną dekorację, a w myślach już widzi go w pokoiku dziecięcym albo w sypialni…. Do jej wyobraźni przemawia idea, że łapacz zatrzyma wszystkie złe i niepokojące sny.

I tu mam dla Was niespodziankę:


Czy wierzysz w sny, czy nie, łapacz może stać się niepowtarzalną i wyjątkową dekoracją również Twojego wnętrza. Mam dla Was jeden łapacz wykonany własnoręcznie przez mnie i chciałabym go Wam podarować. Zasady są proste:

1. Zabawa trwa od 10.06.2016r. do 30.06.2016r. do godziny 23.59

2. Wygrywa jedna osoba, a wyniki zostaną ogłoszone do 5.07.2016r.

3. Aby wziąć udział w zabawie, należy:

a. W komentarzu pod tym postem zgłosić chęć udziału i króciutko opisać najdziwniejszy, najśmieszniejszy lub najstraszniejszy sen – taki, który najbardziej utkwił Wam w pamięci – osoby anonimowe proszę o pozostawienie adresu e-mail

b. Udostępnić informację o zabawie na swoim blogu (baner z linkiem do tego posta) lub na facebooku

c. Możesz – ale nie musisz – zostać publicznym obserwatorem mojego bloga. Będzie mi bardzo miło :)

4. Wysyłka tylko na terenie Polski


To jak? Bawicie się ze mną? :)

Powodzenia
Marta

wtorek, 7 czerwca 2016

Pudding jaglany z musem truskawkowym

Czasami – bardzo rzadko, ale jednak – zdarzają mi się dni, które praktycznie całe spędzam w rozjazdach. A że jestem mamą, która ponoć „siedzi w domu z dzieckiem” – to niestety jestem zmuszona ciągnąć to moje biedne dziecko ze sobą. W takich dniach nie chcę jednak rezygnować ze zdrowych i pożywnych posiłków. W takim przypadku na ratunek przychodzi moje najnowsze odkrycie: pudding jaglany z musem truskawkowym. Mimo, że nie jestem zwolenniczką cukru w diecie dziecka, to uważam, że każdy posiłek ugotowany samodzielnie i każdy deser upieczony w domu – choćby i zawierał ten cukier – i tak będzie zdrowszy i bardziej pożywny niż to, co serwują nam wielkie koncerny produkujące żywność dla dzieci.


To świetna opcja posiłku „na wynos” zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Przepis pochodzi z bloga „Qchenne inspiracje”, który zresztą często otwiera mi oczy i daje do myślenia w kwestiach żywienia. Oryginalny przepis brzmiał następująco:

Składniki na 2 porcje:
- 600ml mleka kokosowego lub krowiego
- łyżeczka wanilii w proszku
- 6 łyżek kaszy jaglanej (ok. 70g)
- 3 łyżki nasion chia
- łyżka ksylitolu

Mus owocowy:
- 150g truskawek
- płaska łyżka ksylitolu

Kaszę zalewamy wrzątkiem. Odstawiamy na minutę. Po tym czasie obficie przelewamy zimną wodą, wkładamy go garnka i gotujemy w mleku. Ugotowaną kaszę mieszamy z wanilią i ksylitolem. Blendujemy na gładką masę, mieszamy z nasionami chia. Gotowy pudding przekładamy do miseczki lub słoika z pokrywką, w którym można zabrać jedzenie do pracy.

Truskawki razem z ksylitolem blendujemy na gładką masę. Można dodać 2 gramy agaru i zrobić galaretkę. Mus truskawkowy wylewamy na pudding. Gotowe.



Na własne potrzeby musiałam trochę zmodyfikować przepis:

1. Jako, że nie posiadam wanilii w proszku (a szczerze mówiąc wcześniej nawet nie słyszałam o takim wynalazku) – zastąpiłam ją po prostu ziarenkami wyskrobanymi z jednej laski wanilii.

2. Nasion chia nie dałam, bo nie miałam. Nic się w związku z tym nie stało.

3. Ksylitolu też nie miałam, więc zastąpiłam go po prostu cukrem. Przy tej ilości kaszy wydaje mi się, że ta jedna łyżka nie jest jakimś strasznym przewinieniem.

4. Nie zdziwcie się, gdy po ugotowaniu kasza nadal pływa w mleku – tak musi być. Z kaszy na sypko nie zrobilibyśmy przecież puddingu :)

Nie będę się rozpisywać ani zachwalać – po prostu musicie sami go wypróbować :)

Smacznego
Marta

środa, 1 czerwca 2016

Prezent na Dzień Dziecka DIY – szydełkowy miś

Chyba każde dziecko – czy to młodsze, czy starsze, wyrośnięte, (które tylko na potrzeby tego jednego dnia pozwoli się tak nazywać) oczekuje prezentów z okazji swojego święta. I nic w tym dziwnego i złego, dopóki chodzi tylko o świętowanie, a prezenty nie zaczynają przypominać tych chociażby pierwszokomunijnych (które zresztą moim zdaniem są grubą przesadą). Uważam, że w pamięci dziecka znacznie bardziej utkwi wyjątkowy czas spędzony z rodzicami, niż kolejny wątpliwej urody plastikowy prezent, który rozpadnie się po kilku dniach użytkowania. 


Istnieje jeszcze jedna kategoria prezentów: to te zrobione własnoręcznie, w które ktoś włożył mnóstwo pracy i czasu, ale przede wszystkim serca. Taki prezent dostał w tym roku nasz Synek ode mnie. Był to tylko dodatek do głównego prezentu (drewniana piaskownica stanęła kilka dni wcześniej...), ale myślę, że sprawił równie dużo radości.

Nie jestem mistrzem szydełka, a cała maskotka była robiona na oko. Całość wykonania to czysta improwizacja. Tu nie było schematów ani tutoriali - tu był sam spontan i mnóstwo prucia :) Ale to nie jest w tym przypadku najważniejsze. Ważne, że On wie, że miś został zrobiony specjalnie dla niego. I najpiękniejszą nagrodą jest jego odpowiedź na pytanie:

- „Kto dla Ciebie zrobił tego misia?”

- „Mamusia Martusia” :)

 

Serce mięknie. Dla widoku tego uśmiechu na ustach warto było podjąć ten trud. Ponadto nie bez znaczenia okazuje się być aspekt ekonomiczny: takie zabawki DIY są naprawdę dobrym pomysłem, gdy np.domowy budżet jest nadszarpnięty przez niespodziewane wydatki. Nasz miś to koszt praktycznie żaden: brązowa włóczka (bazowa) została kupiona w sh za 50gr (za 2 motki). Zużyłam niecały jeden. Włóczka kremowa to taka tyci-resztka, która zajmowała miejsce w koszu z włóczkami, a żal było wyrzucić. Nos, oczy i buzia są wyszyte zwykłą czarną nitką, a cały miś wypełniony jest owatą, której ścinki zostały kiedyś mężowi po jakimś zleceniu. I tyle: koszt praktycznie żaden, a radość Młodego (i moja satysfakcja!) – bezcenne!


Miś jest malutki – w sam raz do małej rączki i zmieści się nawet do najmniejszego plecaczka. Jeśli tylko jego właściciel sobie tego zażyczy, będzie mógł z nim wędrować właściwie wszędzie. Będzie mógł być jego pocieszycielem w trudnych chwilach, gdy mamy nie będzie obok. Będzie mógł być powiernikiem jego pierwszych chłopięcych sekretów. A co najważniejsze, został zrobiony i podarowany od serca i mam nadzieję, że będzie mu przypominał, że mama zawsze będzie Go kochać nad życie!

Udanego Dnia Dziecka – tym starszym i tym młodszym dzieciom!
Marta