środa, 13 maja 2020

Rękodzieło w czasach koronawirusa: ręcznie robiona kartka na chrzest

Aktualna sytuacja w kraju jest jak pogoda za oknem - każdy ją widzi. Każdy też dostosowuje do niej swoje życie, wdrażając wiele zapomnianych umiejętności i znacznie zwiększając poziom niezależności i samowystarczalności. Pieczenie chleba stało się w okresie największej izolacji wręcz sportem narodowym i właściwie głupio się było przyznać, że ja chleba nie piekłam, tylko kupowałam w pobliskiej piekarni. Nie zmienia to jednak faktu, że ilość wyjść na zakupy spożywcze została przeze mnie ograniczona do minimum i tak się do tego przyzwyczaiłam, że nawet teraz, po złagodzeniu zaostrzeń, nie robię ich zbyt często. Definitywnym znakiem, że należy wybrać się na zakupy, jest u nas brak sera żółtego w lodówce :D


Izolacja wpłynęła jednak bardzo pozytywnie na sferę rękodzielniczą w moim życiu. W tym czasie powstała moja kula ogrodowa z materiałów budowlanych, które miałam w domu (dokładnie TA), uszyłam sobie pierwsze płatki kosmetyczne zero waste - ze starej, zużytej piżamy. Resztka innej tkaniny (btw. ze starej spódnicy, którą częściowo wykorzystałam już do uszycia TEJ poduszki) posłużyła mi do uszycia maseczek ochronnych na twarz... Najświeższym wytworem moich rąk jest z kolei kartka na chrzest, która stanowiła komplet do prezentu.



Z racji tego, że uroczystość odbywała się krótko po ponownym uruchomieniu sklepów, zdawałam sobie sprawę, że ich oferta będzie ograniczona. Ponadto kartki pod względem wizualnym i cenowym pozostawiają często wiele do życzenia, a ich jedyną zaletą jest gotowa treść. Co więc zrobiłam? Ano postanowiłam wrócić do źródeł i zrobić kartkę własnoręcznie. Przyznam, że trochę wyszłam z wprawy, a zgrabiała palce nie chciały mnie słuchać, ale ostateczny efekt nie był chyba najgorszy i przyznam, że dobrze komponował się z resztą prezentu.

Wykorzystałam bardzo proste i ogólnodostępne materiały papiernicze. Zależało mi, żeby front kartki był dokładnie taki sam, jak papier do pakowania prezentów, którego zamierzałam użyć. Przykleiłam więc kawałek tego właśnie papieru na cieniutką tekturę, wycięłam pożądany kształt, a następnie przeszyłam brzegi. Nie wyszło idealnie, bo widoczne były leciutkie pofałdowania papieru, ale nie było to dużym problemem, bo i tak większość tej powierzchni została zakryta przez pozostałe elementy wykończeniowe kartki. Tym sposobem różowy papier stanowi wdzięczne, delikatne tło: robi dobrą robotę, ale nie jest pierwszoplanowym bohaterem.



Pozostałe elementy kartki to kawałki wycięte z białego papieru ozdobnego z postrzępionymi brzegami, własnoręcznie zrobione kwiatki z papieru (w kolorach tych samych, jakie zostały użyte na pozostałej części kartki) - robione dokładnie tym samym sposobem, jak w TYM wpisie oraz wstążka w dwóch delikatnych kolorach. 

Prosto i nieskomplikowanie - pod warunkiem, że ktoś ma jakieś 3 godziny wolnego czasu :D Ja się trochę przeliczyłam z czasem, ale pewnie wynikało to z kiepskiej organizacji miejsca pracy i materiałów. Byłoby prościej, gdybym nie miała wszystkiego pochowanego głęboko w szafkach, a biurko (pisałam o nim TU) byłoby choć odrobinę większe :D Zdążyłam dosłownie na ostatnią chwilę! Chrzest już za nami - idę więc sprzątać ten papierniczy bałagan, który sama zrobiłam, a Was zostawiam z gotową kartką. Inspirujcie się!

Do napisania
Marta

poniedziałek, 4 maja 2020

Syngonium "White Butterfly". Zroślicha - pielęgnacja i uprawa.

Od ostatniego posta dotyczącego moich roślin domowych (TUTAJ) sytuacja odrobinę się zmieniła. Doszły nowe egzemplarze, a stan starych znacząco się poprawił. Pewnie niebagatelny wpływ na to miała zmiana pory roku: zima dała moim kwiatom w kość, ale dziś widzę, że odradzają się bardzo żwawo. I choć stan np. jednego z moich starców Rowleya wciąż woła o pomstę do nieba, to i tak widzę, że proces niszczenia się zatrzymał. Cieszy mnie to bardzo, bo uważam, że dom bez kwiatów jest pusty i mało przytulny. Każda strata rośliny domowej wywołuje więc u mnie prawdziwy ból serca. 


Wraz z nadejściem wiosny mój kwiatozbiór powiększył się jednak niespodziewanie o kilka nowych okazów. Przybył mi patyczak (taki w cienkimi odnóżkami, jak w TYM wpisie). Zobaczymy, jak sobie z nim poradzę, bo poprzedni egzemplarz najpierw był bezproblemowy, później przestaliśmy się dogadywać, a teraz znów rośnie jak szalony. Zaczynam podejrzewać, że nasz etap niezrozumienia przypadł na okres zimowy i jego spadek formy niekoniecznie był skutkiem mojego niedopatrzenia. Nie pozostaje mi nic innego, jak obserwować oba egzemplarze. Czas pokaże, czy jesteśmy sobie pisani. 

Kolejną rośliną jest pieniążek, czyli popularna pilea. Jej pojawienie się u mnie w domu to efekt wymiany roślin na fb. Napiszę o tym w jednym z przyszłych wpisów. 

Las but not least: syngonium, czyli bardziej swojsko zroślicha. Nabyta w drodze kupna podczas zakupów budowlanych w Leroy Merlin. Pod względem wymagań zupełnie niedopasowana do moich preferencji, ale cena i uroda rośliny nie pozwoliły mi przejść obok niej obojętnie. Zakupy roślin w marketach budowlanych to również temat - rzeka, który zasługuje na osobny wpis. 


Ponadto wraz z nadejściem wiosny wzięłam w obroty moje sansewierie, które wymagały odrobiny uwagi i troski: przesadziłam je do świeżej ziemi, rozdzielając zbyt rozrośnięte egzemplarze. Tym sposobem mam w tej chwili 5 doniczek wężownicy - sporo, ale w perspektywie przeprowadzki do ogromnego Starego Domu to wcale nie jest tak dużo. 

Kusi mnie również próba rozmnożenia starca Rowleya. Niekoniecznie dlatego, żeby mieć więcej kwiatów, ale żeby trochę optycznie wyrównać wygląd moich dwóch egzemplarzy, z których jeden jest prawie łysy, a drugi to nieokiełznany busz.

Syngonium - wymagania, pielęgnacja i uprawa


Aktualnie wśród moich kwiatów doniczkowych egzemplarzem wymagającym największej troski wydaje się być syngonium. To roślina, która wymaga żyznego, przepuszczalnego i stale wilgotnego podłoża, jak również wilgotnego powietrza. Wydaje mi się, że zroślicha świetnie będzie się czuła w bliskim sąsiedztwie naszego nawilżacza powietrza (TUTAJ pisałam o tym, jaki nawilżacz powietrza wybraliśmy dla nas i dlaczego). To pnącze, które potrzebuje podpór - chociaż gdzieś przeczytałam, że doskonale sprawdzi się również jako roślina wisząca. Preferuje dobrze oświetlone, ale nie bezpośrednio nasłonecznione stanowiska. Z tego, co zdołałam ustalić, mój egzemplarz to chyba gatunek "White Butterfly". Ozdobą roślin są głównie liście - kwiaty nie są zbyt okazałe ani szczególnie ozdobne. Zroślicha nie lubi przeciągów i preferuje temperaturę około 24 stopni Celsjusza. Wymaga również intensywnego podlewania w okresie wzrostu, a od kwietnia do sierpnia nawożenia nawozem dla roślin doniczkowych. Jak widać, ma spore wymagania - czas pokaże, jak długo będzie mi dane się nią nacieszyć. 

Do następnego
Marta

sobota, 25 kwietnia 2020

Dekoracyjna kula ogrodowa (diy)


Dzięki temu, że koncepcja ogródka przed domem wydaje mi się odpowiednio dopracowana i przemyślana, wiem już, do jakiego efektu końcowego będę dążyć. Jak mniej więcej ma wyglądać nasz ogród, pisałam Wam w poprzednim poście >>TUTAJ<<

Wspominałam tam, że mam słabość do kulistych form i chciałabym, żeby takie właśnie elementy się tam znalazły. Nic więc dziwnego, że ostatnio moją głowę zaczęły zaprzątać dekoracyjne kule do ogrodu. Przeglądając inspiracyjne zdjęcia na Pintereście zakochałam się w betonowych kulach – nie byłam jednak pewna, czy dobrze by się komponowały w sąsiedztwie Starego Domu. Ja wiem, że betonowe dekoracje ogrodowe święcą dzisiaj triumfy i właściwie bardzo mi się one podobają, w moim odczuciu bardziej jednak pasują do nowoczesnej architektury. Mimo wszystko chciałam, by znalazły się u nas jakieś kule ogrodowe, które są wspaniałą dekoracją każdego ogrodu.


Uważam bowiem, że poza roślinami, które same w sobie są przecież ozdobą, warto też wprowadzić dekoracje do ogrodu. Uważam, że tak jak wnętrza wymagają dopieszczenia w postaci dodatków, tak i ogród dużo lepiej prezentuje się, gdy uzupełnimy jego aranżację o niebanalne dekoracje. W naszym ogródku przed domem takim akcentem będą z pewnością kamienno – metalowe ptaki oraz dekoracyjne kule ogrodowe właśnie.


Nie byłabym jednak sobą, gdybym po prostu poszła do sklepu i je kupiła albo zamówiła siedząc wygodnie na kanapie. Ja postanowiłam zrobić swoją własną kulę wykorzystując popularne i ogólnodostępne materiały. Nie bez znaczenia był fakt, że wszystkie te materiały miałam pod ręką – wiadomo, jak to przy remoncie domu. Przy robieniu mojej kuli popełniłam chyba wszystkie możliwe błędy, ale na szczęście udało się ją uratować. Ostatecznie spod moich rąk wyszła mozaikowa kula do ogrodu, a ja przy okazji chciałabym Wam napisać, jak możecie stworzyć podobną:


Kula do ogrodu (diy) – jak ją zrobić?
 

Potrzebne materiały i akcesoria:
- tkanina, najlepiej z naturalnych włókien (np.bawełna)
- piłka plażowa – najprostsza, np. taka jak >>TU<<
- folia strech lub spożywcza
- marker
- cement
- niewielka szpachla (np. >>TAKA<<)
- klej do płytek (lub inny)
- woda
- niewielkie wiaderko
- resztki gresu
- młotek
- rękawiczki
- grunt głęboko penetrujący
- pędzel
- papier ścierny o granulacji 120
- baaaardzo dużo czasu i motywacji
Wybaczcie kiepskie zdjęcia – robione telefonem „w biegu” (gdy mi się przypomniało) podczas prac. Tu nie było miejsca na wybitne aranżacje :D

1. Przygotuj wszystkie niezbędne materiały i akcesoria. Nie ma nic bardziej irytującego, niż gorączkowe poszukiwania potrzebnych produktów, gdy właśnie zasycha Ci klej :)

2. Napompuj piłkę, owiń ją folią i zaznacz markerem okrąg wokół ustnika do nadmuchiwania piłki. To będzie obszar, który pozostawiamy nienaruszony i który pozwoli na wyciągnięcie piłki po stworzeniu formy.

3.Przygotuj tkaninę: potnij ją na paski o różnej długości i szerokości – praktyka pokaże Ci, jaki format jest najbardziej odpowiedni dla Twojego projektu. Wstępnie zacznij od 7x30cm. Najlepiej, by była to tkanina wykonana z naturalnych włókien, ale tak naprawdę nada się również każda inna. Ja wykorzystałam starą, chyba poliestrową firankę, która jeszcze do niedawna wisiała w oknach Starego Domu. Po pocięciu na paski, zamoczyłam je, a potem mocno odcisnęłam.

4. W małym wiaderku wymieszaj cement w wodą do postaci gęstej papki. Zaprawa nie może być zbyt rzadka, bo ostateczna forma wyjdzie zbyt wiotka. Do powstałej papki wrzuć mokre paski tkaniny, a następnie tymi paskami zacznij obkładać piłkę zabezpieczoną folią.  Prace musisz podzielić na kilka etapów (przynajmniej 2), ponieważ poszczególne elementy formy muszą zdążyć zaschnąć, zanim zaczniesz opracowywać drugą stronę piłki.


5. Gdy po wyschnięciu formy uznasz, że jest wystarczająco sztywna i wytrzymała, wypuść powietrze z piłki – Twoja forma jest gotowa. Teraz wystarczy ją tylko lekko przeszlifować i pomalować gruntem.


6. W tym punkcie możesz przystąpić do przyjemniejszej części prac :) Zacznij od przygotowania gresu: przy pomocy młotka potłucz gres na kawałki (niezbyt małe, ale też nie za długie). Uważaj, bo gres mocno odskakuje pod wpływem uderzeń młotka. Przygotuj ich sporo, bo musisz mieć pewien zapas. W swoim projekcie wykorzystałam resztki gresu, które zostały nam po kafelkowaniu piwnicy. To były ścinki, które już nie nadawały się do wykorzystania nigdzie w domu, ale doskonale sprawdziły się do zrobienia tej kuli.

7. W małym wiaderku rozrób niewielką ilość kleju. Pewnie najlepszy byłby klej do płytek, ale ja miałam do dyspozycji klej do styropianu (właściwie nie wiem skąd, bo nie mamy na budowie styropianu :P), ale przykleiłam gres właśnie na takim kleju i wszystko trzyma się wyśmienicie :) Pamiętaj: kleju ma być mało – lepiej dorobić, niż wyrzucić! Posmaruj fragment formy klejem i zacznij przyklejać kawałki gresu, starając się je dopasowywać do siebie tak, by odstępy między poszczególnymi fragmentami były mniej więcej  jednakowe. Mniej więcej – nie musisz tego robić z miarką :)

8. Na ten etap prac zarezerwuj sobie sporo czasu: musisz to robić po kawałku, czekając aż poszczególne fragmenty wyschną. Pamiętaj przy tym, by ściągać pozostały klej z fragmentów, których w danej chwili nie będziesz obklejać. W przeciwnym razie klej zaschnie i trudno Ci to będzie zrobić później, a konieczna jest równa powierzchnia formy.


9. Gdy okleisz gresem całą kulę, musisz ją zafugować. Ja wykorzystałam dokładnie ten sam klej, którego użyłam do przyklejenia gresu. Czyścisz kulę i już! Twoja mozaikowa kula ogrodowa jest gotowa!


Koszt: trudno tu mówić o kosztach, gdy wszystko miałam w domu. Zakładając, że wykorzystałam 0,5 worka cementu (nie wykorzystałam) i 0,5 worka kleju (może wykorzystałam, nie wiem dokładnie!) to koszt mojej kuli to jakieś 20zł – nie licząc oczywiście czasu własnego. Myślę, że było warto. 


A Wy jak uważacie?
Marta

piątek, 17 kwietnia 2020

DOMOWE POTYCZKI #9: Ogród w starym domu. Co zaplanowaliśmy? Co zrobiliśmy?


Jestem istotą wiejską – nie potrafiłabym się odnaleźć w miejskiej dżungli i tam żyć. Dziś zresztą chyba każdemu dom na wsi otoczony ogrodem jawi się jako raj na ziemi. Na wsi przymusowa izolacja nie jest bowiem tak dokuczliwa jak w mieście. Każdego dnia coraz bardziej doceniam to, że mogę wyjść na dwór, wystawić twarz do słońca i poczuć wiatr we włosach.


Bo tego, z czym przyszło nam się dziś mierzyć – nie przewidział chyba nikt. Nawet najbardziej wybujała wyobraźnia nie potrafiłaby wymyślić tego scenariusza, którego zakończenia – to chyba najgorsze – nie da się przewidzieć. Dziś więc moim największym zmartwieniem nie jest konieczność odseparowania się od społeczeństwa, a strach o bliskich. Martwię się każdego dnia, gdy żegnam się z rodzicami idącymi do pracy, umieram ze strachu całując męża na pożegnanie. Tak po ludzku – zwyczajnie się o nich boję. Również niepewność jutra i szybko topniejące oszczędności spędzają mi sen z powiek. Za nami trudny rok i jeszcze 2 miesiące temu wydawało się, że najgorsze już za nami, tymczasem to dopiero był przedsmak. Marne pocieszenie, że w tym bagnie nie jesteśmy sami i tak naprawdę wszyscy toniemy. Pomijając już fakt, że martwię się o byt naszej firmy, to szczerze współczuję również innym, których ta sytuacja dotknęła. Widzę, jak wszyscy starają się ratować swoje biznesy i jakoś przetrwać ten trudny czas. Bardzo podoba mi się inicjatywa wspierania polskich (a przede wszystkim lokalnych) przedsiębiorców, którzy starają się jakoś przystosować do zaistniałej rzeczywistości. Całym sercem wspieram więc akcję #niepozwolecisiezamknac. Wśród tych, którym kibicuję szczególnie mocno, znalazła się między innymi moja ulubiona Pracownia Florystyki, która dla bezpieczeństwa swojego i swoich klientów zamknęła swoje drzwi już jakiś czas temu. Cały czas jednak istnieje możliwość zakupów online, z której i ja zamierzam za jakiś czas skorzystać – polecam ją Waszej uwadze. Zerknijcie na ich profil na fb, IG lub na Allegro.


Nie jest tajemnicą, że mój mąż też prowadzi działalność gospodarczą i nas również bezpośrednio dotyka zaistniała sytuacja. Jako mikroprzedsiębiorcy jesteśmy częścią rodzimej gospodarki, która traktowana jest jako zło konieczne, chwast pośród kwiecistej łąki sektora przedsiębiorstw państwowych. Dziś więc moje przerażenie pandemią miesza się z pustym śmiechem  w odpowiedzi na pseudopomoc dla polskiej gospodarki. I nic więcej nie powiem, bo byłaby to wysoce niecenzuralna wypowiedź. Jeśli jeszcze posłuchać, jak traktowani są przedsiębiorcy w innych krajach – to już w ogóle płakać się chce z bezsilności, bezradności, zazdrości i złości. Unikamy więc słuchania propagandowych bajek, którymi raczy nas góra, a żeby oderwać się od złych myśli, staram się czymś zająć ręce. Najczęściej to ogród: wszak znane jest powiedzenie, że trzeba ubrudzić ręce, by oczyścić umysł. Coś w tym jest. Równolegle z remontem domu powstaje więc namiastka naszego ogrodu – bardzo niskobudżetowa, bo to nie jest w chwili obecnej priorytet.  Możliwość pogrzebania w ziemi pozwala jednak uwolnić głowę od natrętnych myśli, które krążą wciąż i nieustannie. Obmyślanie planu jednego niewielkiego fragmentu ogrodu stało się teraz moją odskocznią od smutnej rzeczywistości.

Kiedy tylko mogę uciekam do tego mojego kawałka ziemi. Podziwiam cudowne szafirki, które trzy tygodnie temu pieczołowicie przesadzałam, ratując przed niechybnym zniszczeniem, z zachwytem patrzę na soczystą zieleń świeżych listków, obserwuję, czy zasadzone przez nas kłącze gipsówki obudzi się do życia…


Nasz przydomowy ogród przy Starym Domu będzie się docelowo składał z trzech części i będą to: 

- część "reprezentacyjna" - usytuowana bezpośrednio przed domem. Ta część ogrodu ma być po prostu ładna: ma przyciągać wzrok, zapraszać do wejścia i być wizytówką naszego domu.

- część "relaksacyjna", umieszczona w części działki zwanej przeze mnie roboczo "dziedzińcem". Tam planuję nasadzenia, które będą stanowiły wyspę zieleni pośród zabudowań. W tej części zaplanowaliśmy niewielki taras do wypoczynku.

- część "robocza" - umieszczona w tylnej części działki. Tam planujemy posadzić jakieś drzewka owocowe, umieścić grządki i postawić domek narzędziowy. Tam również znajdzie swoje miejsce kompostownik, suszarka na pranie oraz miejsce do zabawy dla dziecka. To również jedyna część ogrodu, w której znajdzie się tradycyjny trawnik. 

W tej chwili jednak skupiam się na ogródku przed domem. Lubię czasem stanąć z boku i wyobrażać sobie, jak będzie wyglądać ten fragment obejścia za rok, dwa czy pięć lat. A żeby Wam mniej więcej zobrazować, co mam na myśli, poniżej mały moodboard (a pod nim linki - odnośniki do stron, gdzie możecie kupić podane produkty):












Oczami wyobraźni widzę rosnące tam trawy (nie mylić z trawą) ozdobne, hortensje, lawendy, rozchodniki i glicynię pnącą się po pergoli rozpostartej nad niewielkim placykiem. Na tym placyku chciałabym postawić uroczy komplecik mebli ogrodowych - niczym z francuskiego bistro, aby w każdej chwili można było przycupnąć w tym zacisznym zakątku. Widzę donice z kulkami bukszpanu, a kulista forma będzie powtórzona w dekoracjach: moim marzeniem są dekoracyjne kule umieszczone pośród szeleszczących traw oraz kuliste lampy dopełniające całość. Również tam swoje miejsce znajdą moje kamienno - metalowe ptaki, które uwielbiam. Będzie pięknie, mówię Wam! 

P.S. Mamy też odświeżony, tymczasowy płot na czas remontu (ze starych łat po remoncie dachy - pełen odzysk!). Wygląda o niebo lepiej niż stary! Do kompletu drewniana, tymczasowa skrzynka na listy :) Furtka jeszcze stara, za bramy już nie ma - nie wytrzymała któregoś z zimowych huraganów ;P

Uściski z ogrodu
Marta

wtorek, 24 marca 2020

Boho rozety DIY - tania dekoracja w stylu boho!

Niekwestionowaną królową wnętrzarskiego świata i nieustanną inspiracją jest dla mnie @marzena.marideko. Gdy trafiłam do jej instagramowego świata - totalnie przepadłam. Śledzę jej poczynania, obserwuję zmiany w domu i ciągle od nowa zakochuję się w dekoracjach, które robi. Nic więc dziwnego, że serwetki, które pewnego dnia podarowała mi babcia, w mojej wyobraźni od razu stały się czymś na kształt rozet boho, które robi Marzena.



Serwetki - własnoręcznie wykonane przez moją babcię i skrupulatnie wykrochmalone, nie są może idealnie symetryczne, ale są zrobione z miłością i nie miałam serca chować ich w szafce na wieczne nigdy. Wiedziałam jednak, że w mojej obecnej sytuacji mieszkaniowej z pewnością nie znajdą zastosowania takiego, jak przewidywała babcia :) Zainspirowana dekoracjami tworzonymi przez Marzenę postanowiłam zrobić z nich boho rozety. Jak zwykle - w wersji niskobudżetowej. Ze spaceru przynieśliśmy do domu brzozowe gałązki - dzięki temu, że mieszkamy na wsi, możemy nawet dziś swobodnie wychodzić na przechadzki wśród okolicznych pól i zagajników. Z tych cieniutkich, giętkich gałązek uplotłam małe, zgrabne wianuszki, wielkością dopasowane do poszczególnych serwetek. Następnie zamocowałam serwetki wewnątrz wianuszków, a na koniec połączyłam poszczególne wianuszki ze sobą. Całość zawiesiłam w oknie i przyznam, że efekt jest uroczy: to nieprzesadzona dekoracja, która doskonale pasuje do naszego naturalnego wnętrza. Można by się było czepiać asymetrii i pewnych niedoskonałości - ale te małe mankamenty tylko dodają rozetom uroku.



Rękodzieło jest też świetnym zajęciem w tym szczególnym, trudnym czasie - pozwala zająć ręce i myśli. Efektem ubocznym jest upiększanie wnętrz, w których przyszło nam spędzać teraz więcej czasu niż zazwyczaj. Korzystajmy z tych okoliczności i róbmy to, na co nigdy nie mieliśmy czasu. Jak nie teraz, to kiedy?


Zdrówka!
Marta

poniedziałek, 16 marca 2020

Resztkowe muffiny - czyli kuchnia zero waste

Poniższy tekst napisałam kilkanaście dni temu - nie przewidując, jakiego znaczenia nabierze dziś. Biorąc pod uwagę okoliczności, treść posta wydaje się być bardzo na miejscu. Gdy już skończy się koszmar obecnych i nadchodzących dni, sytuacja trochę się uspokoi, a nasze półki w szafkach uginać się będą od marnującego się jedzenia - ten post będzie jak znalazł.

Bardzo nie lubię marnować jedzenia. Boli mnie serce, gdy wyrzucam żywność mając świadomość, że na drugim krańcu świata ktoś właśnie umiera z głodu. Nie wspomnę też o tym, że każdy wyrzucony kęs to również wyrzucony pieniądz, na który każdy z nas musi przecież tak ciężko pracować. Coraz częściej więc zdarza mi się wyszukiwać przepisy, które pozwalają na wykorzystanie nawet tych produktów, które pozornie już nie nadają się do użycia. Bardzo zwiędłe owoce, pomarszczone papryki, o których świat zapomniał czy okruchy po płatkach kukurydzianych - to tylko nieliczne przykłady produktów, które z powodzeniem można jeszcze wykorzystać w kuchni, tworząc smakowite danie.


Ostatnio znalazłam przepis na ciasto "resztkowe" - wykorzystujące pomarszczone, nie pierwszej świeżości owoce.  Wiedząc, że i u mnie takie zalegają, postanowiłam spróbować, czy może z nich powstać coś na kształt smacznego wypieku. Na własnych kubkach smakowych przekonałam się, że tak - i aż szkoda byłoby zachować przepis tylko dla siebie. Zamiast ciasta zrobiłam jednak muffinki i to był strzał w 10-tkę! Częstujcie się więc przepisem i dzielcie z innymi, bo warto:

Przepis na ciasto/muffiny z tego, co masz w domu:
- 2 szklanki mąki (i tu mój patent: 1/3 szklanki mąki zastąpiłam zmielonymi kakaowymi płatkami kukurydzianymi. Kojarzycie: to te pokruszone resztki w opakowaniu, których ja osobiście nie lubię wsypywać do mleka. Zbierałam je więc przez jakiś czas, a później zmieliłam na pył i potraktowałam jako część mąki)
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej
- 1 dojrzały banan
- kilka zwiędłych śliwek (w moim przypadku 1 śliwka i jedna bardzo miękka gruszka)
- 1 jajko
- 100g masła lub oleju
- garść posiekanych orzechów (pominęłam)
- pół szklanki suszonej żurawiny (dałam garść)
- 1,5 łyżeczki przyprawy do piernika (zastąpiłam cynamonem)

Śliwki pokroić w małą kostkę, banana rozdrobnić widelcem. Masło rozpuścić, a po ostudzeniu wymieszać z jajkiem. Mąkę połączyć z sodą i proszkiem, potem wlać masło, na końcu pozostałe dodatki i wymieszać. Przepis wskazuje, by tak przygotowaną masę przelać do wysmarowanej masłem tortownicy i piec w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez 55 minut. Ja jednak zdecydowałam, że upiekę muffiny zamiast ciasta i to było super posunięcie. Muffiny piekłam 30 minut w temperaturze 180 stopni - miały fantastyczną, chrupiącą "skorupkę" i miękki środek i oczywiście najlepiej smakowały jeszcze ciepłe.


Smacznego!
Marta