Nie potrafię wejść tak zwyczajnie, jak człowiek, do sklepu z wyposażeniem i artykułami dekoracyjnymi - a największym paradoksem jest to, że takie przybytki omijam szerokim łukiem (wyjątkiem jest jysk :D). Nie dla mnie przedmioty, które mogą mieć wszyscy - często marnej jakości, niewyszukane i trącące tandetą. Ja działam w inny sposób: nie szukam okazji - to okazje trafiają na mnie. Moje zakupy dekoratorskie są najczęściej bardzo przypadkowe i niespodziewane. Nigdy się nie nastawiam, że szukam czegoś konkretnego - to się i tak nie udaje. Gdy natomiast mam oczy i uszy szeroko otwarte - to nagle ukazują mi się takie perełki, o jakich nawet nie śniłam.
Bo wiecie: jestem uzależniona od Pinteresta. Żadne inne medium nie wywiera na mnie takiego wpływu jak to. To właśnie tam szukam inspiracji i ciekawych rozwiązań, tudzież rozwiewam swoje wnętrzarskie dylematy. To właśnie tam trafiłam na wnętrza w stylu belgijskim i zakochałam się bez granic w tych naturalnych kolorach i fakturach. Połączenie rustykalnych i nowoczesnych elementów oraz naturalne materiały stwarzają wrażenie pełnej harmonii. Już wiedziałam: to jest coś, do czego będę dążyć w swoim przyszłym domu.
Często jakiś przedmiot zachwyca mnie już na pierwszy rzut oka - przy czym najczęściej ujmuje mnie jego wyobrażenie już po metamorfozie. Wyobraźnia zazwyczaj zaś kieruje mnie właśnie w stronę stylu belgijskiego. Zazwyczaj moja entuzjastyczna reakcja na widok jakiegoś przedmiotu przyjmowana jest ze zdziwieniem - większość osób nie potrafi dostrzec jego potencjału. Zdziwienie przechodzi w zaskoczenie, podziw, a czasem zachwyt na widok danej rzeczy po metamorfozie. Często wystarczy czyszczenie, malowanie czy zmiana funkcji, by wykorzystać jej potencjał i przywrócić jej dawny wdzięk.
Rzadko pozostawiam kupione przedmioty w ich pierwotnym stanie - najczęściej argumentem przemawiającym za ich kupnem jest - poza ceną - świadomość, że mogę z nich wyczarować prawdziwe cacka, odkryć ich ukryty potencjał i stworzyć coś, czego nie ma nikt inny.
Metamorfoza lampki była prosta i przyjemna:
1. W pierwszej kolejności zdemontowałam klosz, którym zajęłam się w późniejszym etapie prac.
2. Następnie zmatowałam drewnianą podstawę, na którą następnie nałożyłam farbę.
Przy czym sama farba to też niezła mikstura, składająca się z grafitowej i kremowej farby akrylowej oraz gipsu szpachlowego (wszystkie proporcje "na oko"). Farbę nanosiłam na dwa sposoby. Po pierwsze tradycyjnie: pędzlem, a po drugie: za pomocą gąbki kuchennej. To właśnie ten drugi sposób, w połączeniu z konsystencją farby, pozwoliły mi uzyskać na podstawie lampy efekt betonu. Mokrą (pomalowaną wstępnie farbą) powierzchnię tapowałam gąbką. Na koniec malowania przybrudziłam gąbkę plamkami świeżej grafitowej farby i miejscowo tapowałam do uzyskania satysfakcjonującego mnie efektu. Moim założeniem było uzyskanie efektu betonu. Dużo łatwiej byłoby kupić gotową farbę - ale ta była droższa i niedostępna, a ja chciałam JUŻ! :) Z uzyskanego efektu jestem bardzo, bardzo zadowolona. Po wyschnięciu przetarłam podstawę miejscami lekko papierem ściernym, żeby dodatkowo wzmocnić efekt nierównomiernej kolorystyki
3. W czasie, gdy podstawa wysychała, ja zajęłam się kloszem. Ściągnęłam koronkę, a w jej miejsce przyszyłam cudowny, stary len. Len, który pochodził z naszych poszewek na jaśki - tak cudowny, że moje dziecko było zrozpaczone, gdy tkanina się zwyczajnie podarła ze zużycia. Wykorzystałam więc to, co się dało i z dwóch poszewek powstała jedna, resztę natomiast, którą jeszcze dało się odzyskać, potraktowałam jako osłonę abażuru - wyszło tanio i po mojemu :)
4. Do prawidłowego działania lampy potrzebowałam jednak jeszcze paru rzeczy. Z racji tego, że lampa to produkt marki HOUSE OF FRASER wywodzący się z Wielkiej Brytanii, to i elektrykę miała brytyjską. Z przejściówką do kontaktu sprawa rozwiązała się sama - dostałam ją do kompletu podczas zakupu. Co natomiast zrobić z żarówką? Niestety pobliskie markety i sklepy elektryczne nie dysponowały takim towarem, pozostały mi więc zakupy w sieci. Mój wybór padł na stronę ledzik.pl: nie zastanawiając się długo, z ich oferty wybrałam przejściówkę z żarówki angielskiej na nasz swojski gwint E27 - dzięki temu drobiazgowi będę mogła kupować standardowe, dostępne u nas żarówki. Przy okazji do zamówienia dorzuciłam sobie żarówki, a gdy przesyłka dotarła do mnie po dwóch dniach, z ulgą stwierdziłam, że lampa działa jak należy :)
I jeszcze małe "before & after" - na zakończenie tego przydługiego wpisu:
I jak Wam się podoba? Bo ja jestem zachwycona :)
Marta
Jest piękna. Faktycznie wyglądała niepozornie ale efekt jest powalający. O stylu belgijskim zapomniałam, więc teraz przez Ciebie zagłębię się w pintereście :D. Naprawdę przemiana tej zwykłej lampy wyszła super!
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
Usuńświetna metamorfoza! uwielbiam Twojego bloga właśnie za te niebanalne pomysły i super wykonanie! ja również gdy wchodzę do sklepu zawsze zastanawiam się czy, aby na pewno chce daną rzecz kupić i zazwyczaj wychodzę z pustymi rękami - gdy zrobi się coś samemu ( zwłaszcza takie coś z niczego ) to satysfakcja jest 100 razy większa.
OdpowiedzUsuńKolejna świetna metamorfoza. Wpadłam na Twojego bloga przypadkowo kilka dni temu i na pewno będę wpadać dalej.
OdpowiedzUsuń