Szyć chciałam od zawsze. Miałam nawet
kilka zrywów, że maszyna już stała na stole, ale jakoś nigdy nic z nich nie
wychodziło. Pierwsza poważna próba nastąpiła, gdy oddałam jakąś starą maszynę
do szycia, która poniewierała się w domu, do naprawy. Pan ją naprawił - i
owszem, ale jednocześnie trochę zniechęcił i podciął skrzydła słowami
"Pani i tak sobie na tej maszynie nie poradzi". No cóż - miał rację.
Nie wiem, jak rozwinęłaby się sytuacja, gdyby te słowa nie padły? Być może już
od roku potrafiłabym wykorzystać potencjał maszyny do szycia - a tak po kilku
niepowodzeniach rzuciłam ją w kąt - to tak w przenośni, bo w znaczeniu
dosłownym spakowałam ją i wyniosłam tam, skąd przybyła, czyli na strych. A
konkretnie w jego najgłębsze zakamarki.
Podejście numer dwa miało miejsce, gdy o
moich nieśmiałych próbach dowiedziała się babcia. Wtedy właśnie w moje ręce
trafiła nieużywana już przez nią maszyna do szycia. Babcia cierpliwie mi
wszystko wytłumaczyła, ja udokumentowałam sobie pewne rzeczy w formie cyfrowej
(no przecież, że chodzi o przebieg nitki - to coś, czego nigdy nie potrafię
ogarnąć na chłopski rozum) i z tym pożyczonym nabytkiem wróciłam do domu. Tu
jednak również nie uchroniłam się przed porażką - maszyna mnie nie słuchała,
wydawało mi się, że nie potrafię jej okiełznać. Znów się zniechęciłam i
odłożyłam maszynę na bok. Coś jednak nie pozwalało mi się tak szybko poddać i
sukcesywnie, co jakiś czas wyciągałam ją i próbowałam swoich sił. Aż pewnego
dnia przyszedł przełom: usiadłam do maszyny, a ona się nie zbuntowała. To była
dla mnie ogromna motywacja, że może coś jeszcze z tego mojego szycia będzie. I
tak trwałabym w tym samozachwycie, gdyby nie moja wybujała ambicja. No bo skoro
już "potrafię" szyć, to mogę uszyć, co tylko zechcę. No po przecież
"heloł! Jestem boginią szycia i mogę przenosić świat" :D
Teoretycznie.
Stan upojenia własnymi umiejętnościami
trwał do momentu, gdy postanowiłam uszyć materiałowe choinki na święta (tak,
już w listopadzie :D). I wtedy okazało się, że - cholera - jednak nie potrafię
szyć :D Proste linie ogarniam, ale wykonanie narożników tak, żeby nie ciągnęły
materiału, to wciąż jeden z wielu elementów, których muszę się nauczyć. Wiem,
że to wymaga ćwiczeń i nie od razu Kraków zbudowano, ale ja przecież nie
byłabym sobą, gdybym nie zaczęła od czegoś trudnego: w końcu po co się uczyć na
najprostszych formach, gdy można od razu spróbować czegoś skomplikowanego :)
Niezależnie od osiągniętych efektów czuję jednak, że było mi to potrzebne - to
dało mi zastrzyk pozytywnej energii i wiarę we własne umiejętności :) Co z
tego, że nie umiem w narożniki.(i właściwie w nic innego również...) - ale już
się tej maszyny nie boję i stawię jej czoła!
Na nic jednak by się zdały jedynie moje
chęci, jeśli nie miałabym duchowego wsparcia z zewnątrz:
joulenka i joanka_z - to dziewczyny, które
inspirowały mnie w każdej chwili zwątpienia. To ich zapał, zaangażowanie i
energia płynące z prowadzonych przez nie blogów motywowały mnie, by nie ustawać
w próbach i wciąż walczyć o swoje marzenia. To one wciąż podsycały moje
pragnienie, by nauczyć się szyć. Mimo częstego zniechęcenia każdorazowa wizyta
na ich blogach owocowała nowym postanowieniem: "Nie poddam się, w końcu
nauczę się szyć!" I chyba właśnie takie sytuacje są dowodem na to, że
blogi są ogromną wartością i żal by było, gdyby zniknęły. Instagram - mimo, że
piękny - oraz inne media społecznościowe nigdy nie byłyby w stanie wzniecić
iskry i rozpalić ognia chęci do działania. Dzięki Wam, dziewczyny, bo mimo, że
nie znamy się osobiście, wniosłyście do mojego życia bardzo wiele :)
Marta
jak to mówia trening czyni mistrza i sama wiem po sobie że nie ma rzeczy niemożliwych i mozna nauczyc sie szyc jesli tylko sie chce. Pamiętam jak szyłam pierwsza poszewkę na tzw, zakładkę troche było z tym wyzwania by szew był prosty a nie przypominał wężyka.
OdpowiedzUsuń