sobota, 23 czerwca 2018

Nigdy nie ustawaj w dążeniu do doskonałości - koszyk z papierowej wikliny.

Własne cztery kąty są doskonałym pretekstem, by spożytkować nadmiar energii, która w nas drzemie. I nie mówię tylko o sprawach remontowo - budowlanych, które przecież nie mają miejsca na co dzień. Nie mam na myśli również kwestii porządku, bo to sprawa wielce subiektywna. Ja raczej biorę pod lupę etap dekoracji i upiększania naszego gniazdka. 


To właśnie ten moment, który sprawia najwięcej przyjemności i pozwala zindywidualizować nasze wnętrze - jest też etapem, w którym możemy wiele zrobić sami. Dekoracyjne poduszki, własnoręcznie robione meble, ciekawe lampy według własnego projektu - to tylko nieliczne elementy, które mogą wyjść spod naszych rąk.

Ja swoją przygodę "dekoratorską" zaczęłam bardzo wcześnie: od kiedy pamiętam interesowały mnie nowinki wnętrzarskie, z zaciekawieniem przeglądałam magazyny, a moje ręce wciąż domagały się zajęcia. Dość późno jednak dotarło do mnie, że te sfery zainteresowań można połączyć, a więc dekoracje i elementy wyposażenia robić własnoręcznie. Boom nastąpił krótko po ślubie, gdy otrzymałam do dyspozycji niewielką, ale stosunkowo pustą przestrzeń. Wtedy czułam się jak w niebie: mogłam działać i efekty moich działań były nie tylko ładne (subiektywnie, oczywiście!), ale i przydatne. Niestety ja się rozkręciłam, a tu trzeba było przyhamować. Niestety nasze cztery kąty mają ograniczony metraż, a dodatkowo pojawił się konkurent do zajmowania przestrzeni w postaci Syna i Jego zabawek.


W tej chwili nastąpiło więc nasycenie. I nie chodzi o moje potrzeby, ale o wnętrze, które już więcej dobra nie przyjmie. Z pewnością rozwinę skrzydła ponownie, gdy tylko przekroczymy próg naszego Starego Domu po remoncie. A tymczasem zadowolić się muszę drobnymi elementami, na które czasem pojawia się zapotrzebowanie. Tak też było z koszyczkiem, który miał stanąć w niskiej wnęce szafki RTV. Wnęka ta - przez jakiś czas niezagopodarowana - została przejęta przez naszego pierworodnego. Miejsce zajęły drobne zabawki Playmobil, które mnie strasznie irytowały swoimi jaskrawymi kolorami. Ponadto, żeby je trochę ujarzmić, zostały wrzucone do miseczki - nie dość, że mi jej brakowało, to jeszcze nie wyglądało. Sytuacji nie poprawiał fakt, że nasz stary telewizor nie jest zbyt urodziwy - co prawda na potrzeby bajek i powtórek programów w zupełności wystarcza, ale jednak temu niewielkiemu kącikowi nie dodaje uroku.


Wymyśliłam sobie, że to nieszczęsne puste miejsce pod telewizorem zajmie koszyczek i będzie on świetnym schowkiem na rzeczone zabaweczki. A że wpadłam ostatnio w szał skręcania tutek, to postanowiłam, że upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Połączę przyjemne z pożytecznym robiąc koszyczek z papierowej wikliny (element przyjemności) na zabaweczki (pożytek!), nie wydając przy tym ani grosza i korzystając z dostępnych w domu materiałów (recycling i zero waste!). W efekcie moich rozmyślań i działań powstał organizer, który cudownie wpasował się w niewielką, lecz zagraconą przestrzeń. Nareszcie nie irytuje mnie ten chaos. Co ważne, była to też doskonała okazja do nauki i weryfikowania tego, co już umiem. Bo - umówmy się - daleko mi do tych najzdolniejszych rękodzielniczek. Z każdą jednak pracą, z każdym kolejnym projektem wiąże się doskonalenie swoich umiejętności. Czy tego chcemy czy nie - ćwiczymy i nabywamy pewności siebie, a nasze prace są coraz lepsze. 


Ja sama widzę ogromny progres w stosunku do prac sprzed 10 lat. Nie powinnam ich pokazywać, bo to trochę wstyd, ale wstawiam zdjęcie (mimo, że mnie ono kompletnie skompromituje) - jako dowód, że ćwiczenie czyni mistrza. Mimo, że Twoja pierwsza praca może nie być idealna, to już 10-ta ten ideał prześcignie! Nigdy, przenigdy się nie poddawaj, gdy coś Ci za pierwszym razem nie wyjdzie - i dotyczy to każdego aspektu Twojego życia!

Marta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz