Nigdy się nie nudzę!
Przenigdy!
Nie znam słowa nuda - być może dlatego, że od najmłodszych lat moja ukochana mam powtarzała mi, że "mądrym ludziom się nigdy nie nudzi" (swoją drogą, cwana bestia z Niej: wykorzystała moją ambicję, by zyskać trochę świętego spokoju :D). Wzięłam sobie te słowa bardzo do serca. Zapadły mi one w pamięci tak mocno i wyryły się w umyśle tak trwale, że dziś to ja powtarzam je mojemu synowi, bo wiem, że wyjdzie mu to na dobre. Nie ma bowiem nic gorszego, niż człowiek, który się nudzi - i to w każdym wieku!
Nudzące się dziecko jestem w stanie zrozumieć i mu wybaczyć - ono dopiero poznaje siebie i możliwości, jakie daje mu świat. Rozwija swoją kreatywność i pobudza wyobraźnię.
Ale jak wytłumaczyć dorosłego, który twierdzi, że mu się nudzi?
Nie powiem, że nie spędzam czasu bezproduktywnie, gapiąc się bezmyślnie w telewizor albo przeglądając Fb, bo byłabym hipokrytką, ale nie jest też tak, że całkowicie trwonię na tym swój cenny czas. Uwielbiam działać - i tak, jak w dzieciństwie, potrzeba zmian i chęć posiadania pchają mnie do działania i pobudzają moją kreatywność. Te właśnie kreatywność i zaradność życiową chciałabym przekazać mojemu dziecku: marzę o tym, by nasze (męża i moja) osoby były dla Niego przykładem i dowodem na to, że chcieć, to móc! Że czasem trzeba pomyśleć nieszablonowo i poszukać rozwiązania tam, gdzie inni go nie szukają lub nie widzą. Chciałabym, by nie dał się stłamsić przez sztywny system szkolnictwa - by przez całe swoje życie pozostał osobą ciekawą świata i miał odwagę, by pójść pod prąd.
To czego boję się bardzo, to sytuacja, w której moje dziecko jako jedyną możliwość zabicia nudy widzi komputer/tablet/telefon. Marzę o tym, by chciało eksplorować świat przynajmniej w podobny sposób, jak jego rodzice: mój mąż był bardzo żywym dzieckiem i łatwiej jest określić, czego w dzieciństwie nie robił, niż co robił. Był typowym chłopakiem-łobuziakiem i wszędzie go było pełno. Ja z kolei byłam spokojnym dzieckiem, ale z rozbudzoną potrzebą działań maualnych: ciągle coś lepiłam, kolorowałam, wycinałam, szyłam... (zainteresowanych odsyłam TU) Moje dzieciństwo przypadało na szare lata 90-te, gdy sklepowe półki dopiero powoli zaczynały się zapełniać. Jeśli więc chciałam ubrać swoje lalki - to ubranka musiałam dla nich uszyć sama. Ta chęć posiadania i potrzeba zmian wyzwalała we mnie ogromne pokłady kreatywności - zawsze potrafiłam znaleźć rozwiązanie, nawet w sytuacji pozornie bez wyjścia (oczywiście na miarę moich dziecięcych możliwości).
Dziś moje zainteresowania kręcą się wokół urządzania wnętrz i majsterkowania i mimo, że uwielbiam "dłubać", to jednak ostatnio trochę zwolniłam tempo. Nie dlatego, że mi się nie chce, ale dlatego, że nie lubię robić czegoś "sztuka dla sztuki". Jeśli coś robię, to ma to do czegoś służyć (wyjątkiem są poduszki, ale tu nie mam dla siebie usprawiedliwienia :D). Niestety dotarłam do takiego punktu w swoim życiu, że moje cztery kąty już więcej dóbr nie przyjmą. Punktem zwrotnym będzie pewnie przeprowadzka to naszego Starego Domu, w którym puszczę wodze fantazji. Oczami wyobraźni już widzę tę przestrzeń, którą wypełniam wszystkim, co do tej pory udało mi się zgromadzić... Do tego czasu jeszcze trochę wody w Odrze upłynie, ale ja już snuję plany i marzenia, a moja głowa pracuje na najwyższych obrotach na samą myśl o urządzaniu naszego przyszłego gniazdka. Oj, będzie się działo...
Marta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz