Tym bardziej zaskakujące były dla mnie cudne osłonki, które pojawiły się w jednym z dyskontów. Ich uroda nie spowodowała jednak, że bez zastanowienia rzuciłam się do portfela. Moje nieśmiertelne pytanie "Czy na pewno?" skutecznie powstrzymało mnie przez impulsywnym zakupem. Tydzień później na półce zostały dwie osłonki. Przecenione. W tym jedna, która mnie już za pierwszym razem urzekła. Tym razem wymiękłam :D I choć właściwie zestaw obejmował osłonkę wraz z rośliną, to ja i tak traktuję ją tak, jakby jej nie było - bo wiecie, do łask wracają rośliny z moich czasów wczesnoszkolnych. I nie, żebym je jakoś szczególnie źle wspominała. ale od początku nie pociągały mnie swoim wyglądem. Jedynym usprawiedliwieniem ich obecności na świecie było to, że były w stanie znieść wszystko: wakacyjną suszę i nadmiar wody, przypadkowe strącenie z parapetu, liczne gumy do żucia i inne cuda wciskane do doniczki... Lecz mimo, że stare gatunki roślin właśnie przeżywają swój renesans, to zielistce - bo o niej mowa - mówię póki co stanowcze "NIE". Czymś jednak trzeba było uzupełnić zawartość osłonki. Mój wybór padł na kolejnego patyczaka - tym razem Rhipsalis Cassutha. Jest to kolejny gatunek, który zawitał w naszym domu (poprzednio o patyczaku pisałam TU). Cały urok tych kwiatów tkwi w tym, że są naprawdę mało wymagające i wiele wybaczają - są więc godnym następcą tej nędznej zielistki :) Piękny, bujny, chciałoby się rzec: rozczochrany :) piękni komponuje się ze swoją nową osłonką.
Uściski
Marta
Nastolatki i rośliny to trudne połączenie ale w końcu kiedyś będzie z tego "związek" ;)
OdpowiedzUsuńHehe, dobre porównanie :D
Usuń