piątek, 27 maja 2016

Batony owsiane bez pieczenia

Przyznajcie się: czy Wy też macie czasem ochotę na "coś słodkiego"? Niestety, ta ochota bywa zgubna dla naszych ciał. A gdy lato za pasem, należałoby w sposób bardziej krytyczny przyjrzeć się swojej figurze... Ja nie mam większych kłopotów, ale gdy sobie pofolguję, tu i ówdzie pojawia się mały wałeczek, który bardzo, ale to bardzo mnie drażni. Co jednak zrobić, gdy dopada nas taka nieodparta ochota na coś słodkiego, albo - co gorsza - nadejdzie PMS? :)


Macie odpowiedź: to pyszne owsiane batony bez pieczenia. Jasne, nie są one całkowicie pozbawione kalorii, ale przynajmniej są zdrowe i w rewelacyjny sposób zaspokajają ochotę na słodycze.
Przepis znalazłam u Polki i podaję go dalej, bo jest świetny!


Batoniki owsiane bez pieczenia

Składniki:
2 szklanki płatów owsianych
1 szklanka orzechów/suszonych owoców/pestek dyni,słonecznika/płatków śniadaniowych
55g masła
1/4 szklanki brązowego cukru (trzcinowego)
1/4 szklanki miodu
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

Przygotowanie:
- w garnku rozpuścić masło z miodem i cukrem i podgrzewać aż zacznie bulgotać, bulgoczący płyn gotować jeszcze 2 minuty
- w misce wymieszać płatki z bakaliami (ja użyłam siemienia lnianego, sezamu, płatków migdałowych, wiórków kokosowych, posiekanych drobno suszonych moreli i daktyli)
- po 2 minutach gotowania słodkiej masy, dodać ekstrakt waniliowy i wsypać płatki z bakaliami
- wymieszać wszystko dokładnie, by płatki zostały dokładnie oblepione
- przełożyć do wyłożonej papierem formy (moja ma rozmiar 30cm x 20cm)
- wstawić do lodówki na min. 40 minut, pokroić, zaspokoić ochotę na coś słodkiego, resztę trzymać w lodówce.

Smacznego
Marta

wtorek, 24 maja 2016

Historia pewnej pasji

„Dawno temu, gdy internet nie był jeszcze tak rozpowszechniony, a Pinterest nawet nie istniał, mała Martusia spędzała długie godziny na wszelkiej maści pracach ręcznych. Potrafiła się zamknąć w swoim pokoju na długie godziny, by tworzyć swoje dzieło. Nie ograniczała się przy tym do jednej techniki – wprost przeciwnie: jednego dnia wyklejała obrazek kolorowymi papierami, a drugiego haftowała… Co rusz jej ręce tworzyły coś nowego, a palce coraz sprawniej posługiwały się różnoraką materią… Te czasy minęły, ale zamiłowanie do prac ręcznych w Marcie pozostało. Z tą różnicą, że Martusia dorosła i zmieniła się w Martę, a rzeczy, które tworzy, zmieniły gabaryty :)”


To króciutkie opowiadanie to historia mojego zamiłowania do wszelkiego handmade’u. Trzeba jednak dodać, że w latach 90-tych poszukiwanie inspiracji i pomysłów wcale nie było tak proste jak dziś. Mnie na ratunek przychodziły książki. Tego typu pozycje w moim księgozbiorze cieszyły mnie najbardziej – stanowiły swoisty internet mojego dzieciństwa :)



Nigdy się nie nudziłam. Zresztą zawsze brzmiały mi uszach słowa mojej mamy: „Mądrym ludziom się nigdy nie nudzi”. Starałam się więc zapobiegać nudzie. Gdy tylko pojawiała się na horyzoncie wizja bezproduktywnego spędzania czasu, od razu sięgałam po którąś z książek w poszukiwaniu pomysłu na kreatywne jego wykorzystanie. Spędziłam przy nich naprawdę długie godziny i stanowią dla mnie wspaniałą pamiątkę mojego dzieciństwa.



Nauczyły mnie również dokładności, staranności, precyzji (bo chciałam, żeby moje prace były nie mniej ładne, niż te na zdjęciach) i konsekwencji w dążeniu do celu, ale też uruchamiały wyobraźnię (gdy trzeba było znaleźć zastępczy produkt dla rzeczy, której akurat nie miałam, a była potrzebna do skończenia robótki). Tak, mogę powiedzieć z całą stanowczością, że te książki przyczyniły się do rozwoju mojej pasji i pobudziły moją wyobraźnię. W szarej rzeczywistości lat 90-tych sprawiły, że moje dzieciństwo było naprawdę kolorowe i pełne radości.


Nie chciałabym niczego narzucać mojemu dziecku, jednak marzę o tym, by rozbudzić w nim jakąś pasję. By nie stał się dzieciakiem gapiącym się ciągle w monitor i spędzającym swój wolny czas na portalach społecznościowych. By wyrósł na człowieka, który ma swoje zainteresowania, głęboko zakorzenione w jego umyśle. By równie miło wspominał swoje dzieciństwo jak ja. Za kilka(naście) lat zobaczymy, czy mi się udało :)

Marta

środa, 18 maja 2016

Małe DIY dla Małego Człowieka

Nie przepadam za małymi formami DIY. No nic na to nie poradzę, że wolę większe projekty, które wywołują (albo i nie) efekt WOW. Ważne, że je widać i budzą jakiekolwiek emocje, nie są niewidoczne i nie giną w natłoku innych przedmiotów. Wiadomo, że tych większych projektów nie realizuje się tak często jak tych mniejszych, ale zdecydowanie na te duże wyzwania czekam z utęsknieniem. Tym razem jednak z pełnym zaangażowaniem rozpoczęłam i robię coś, co od dawna mi się marzyło.


Projekt ten - wprawdzie w innej formie - chodził mi po głowie już w ciąży. W realizacji przeszkodził mi poród, a później pomysł został pogrzebany w całym stosie włóczek. Nie w głowie mi było szydełkowanie z niemowlakiem. Teraz pomysł wrócił. W zmienionej formie, ale jednak. Jest nawet szansa, że skończę to, co zaczęłam, bo stadium prac jest już dość zaawansowane :) 


Mimo, że wciąż pruję i zaczynam od nowa, pruję i poprawiam - nie poddaję się i chyba nietrudno zgadnąć, kto zostanie obdarowany? :)

Marta

czwartek, 12 maja 2016

"Ty, Mamo, kolorowy maj codziennie miej"

Wraz z nastaniem ciepłych dni, powróciłam do tego, co uwielbiam: jazdy na rowerze. Ten rok jest jednak wyjątkowy i z pewnością będę go wspominać przez całe życie: już nie jeżdżę sama. Od tego roku towarzyszy mi słodki ciężar na bagażniku. Najpierw nosiłam go pod sercem, teraz wożę, i mam cichą nadzieję, że w ten sposób zaszczepię w nim miłość do roweru. Choć wokół nas wyjątkowo dużo dzieci – rówieśników mojego Syna, On raczej jest osobowością aspołeczną. Kontakt z innymi nie jest dla niego przyjemnością, często też doprowadza go do płaczu. Wózkowe spacery z innymi mamami nie wchodzą w rachubę, bo i ile ich dzieci grzecznie siedzą w wózkach, o tyle F. po chwili zaczyna się nudzić i spacer zamienia się w koszmar. Zazwyczaj więc inne mamy idą dalej pogrążone w plotkach i rozważaniach na temat swoich dzieci, a my wracamy samotnie do domu.


Kiedy więc tylko pogoda zaczęła sprzyjać – wyciągnęliśmy rower, zamontowaliśmy fotelik i wyruszyliśmy w drogę. To było jak błogosławieństwo! F. grzecznie siedzi i podziwia zmieniający się krajobraz, ja fizycznie się męcząc – psychicznie odpoczywam i ładuję akumulatory, mogę się zatopić we własnych myślach, odciąć od świata i czerpać prawdziwą przyjemność z jazdy na rowerze.

Wyruszamy bez planu i jedziemy, gdzie nas oczy poniosą. Jedziemy w ciszy, czasem tylko przerywanej krótkim pytaniem: „F., jedziesz z mamą?”

Wyruszamy we dwoje. Syn i matka – pod jednym względem bardzo podobni, identyczni wręcz. Zewnętrznie to kopia tatusia, ale osobowość to moje lustrzane odbicie – niezbyt dobre zresztą. Dwie zamknięte w sobie dusze, raczej obserwatorzy niż aktywni uczestnicy życia społecznego, unikający ludzi, jak tylko się da, domatorzy, którzy cenią sobie swoje towarzystwo i najlepiej czują się we własnych czterech ścianach.

Dobrze nam razem. Mimo, że już po raz drugi będę świętować Dzień Matki jako mama F., czasem wciąż nie mogę uwierzyć, że go mam. Bardzo zmienił mój świat, bardzo go ubogacił – o te emocję, których wcześniej nie znałam. Mimo jego wad, mimo tego, że często daje mi w kość, mimo, że wciąż nieustannie domaga się mojej uwagi – kocham Go tak mocno, jak tylko matka kochać potrafi! W głowie kołaczą mi słowa piosenki:

A kiedy znowu przyjdzie wiosna 
i znów przyjdzie maj, 
to wszystkie majowe kwiaty 
Tobie dam, 
niech zawsze pachną w Twoim domu, 
gdy w nim nie ma mnie, 
Ty Mamo, kolorowy maj 
codziennie miej.


Dzisiaj sama sobie przynoszę do domu mój osobisty majowy symbol: bez bzu maj się nie liczy. Uwielbiam jego zapach i przedkładam ponad wszystko, a dzisiejsza zdobycz jest o tyle cenna, że jest efektem naszej kolejnej wyprawy rowerowej. Naszej. Syna i mamy.

Marta

czwartek, 5 maja 2016

Zapach domu. Dyfuzor zapachowy (diy)

Dom to nie tylko piękne, wymuskane wnętrza. To również zapachy: pysznego obiadu, domowego ciasta czy ulubionych perfum. Co jednak, gdy aktualnie nic nie gotujemy i nie pieczemy? No i gdybym miała perfumować dom, to poszłabym z torbami. Z kolei sklepowych odświeżaczy powietrza nienawidzę: boli mnie od nich głowa i jest mi wręcz niedobrze. Zazwyczaj stosuję więc zapachowe tealighty o aromacie wanilii, jednak od kiedy IKEA zaczęła mnie w tym zakresie lekko wodzić za nos (coraz krótszy czas palenia się świeczek oraz zdecydowanie słabszy i krócej utrzymujący się zapach), postanowiłam poszukać alternatywnego rozwiązania.


Całkiem przypadkiem trafiłam na idealne (chyba) rozwiązanie (też chyba…) mojego „problemu”. Przy okazji okazało się, że to jeden z najgorętszych trendów sezonu, choć przyznam, że tej tendencji jeszcze nie zauważyłam. Tak czy inaczej, rozwiązaniem okazał się być dyfuzor zapachowy.


Konstrukcja prostsza niż budowa cepa: szklana buteleczka, olej bazowy (np.migdałowy lub oliwka dla dzieci), olejek zapachowy (u mnie oczywiście waniliowy) i patyczki (dałam, jakie miałam – czyli do szaszłyków). Lejecie mniej więcej ¼ buteleczki oleju bazowego, do tego 30 kropli (lub więcej, jeśli chcecie) olejku zapachowego, wkładacie do naczynia patyczki i już!


W moim przypadku naczyniem jest szklana buteleczka, która 
przeleżała w ziemi w naszym ogrodzie co najmniej kilkadziesiąt lat. Uwierzylibyście? Została znaleziona jakieś 3 lata temu i stała biedna, czekając na swoją kolej. Nikt też nie miał serca, by ją wyrzucić – ot, z sentymentu. Skoro wytrzymała pod ziemią tyle lat, to niech teraz jeszcze przez chwilę cieszy moje oczy :)

Marta