wtorek, 30 września 2014

W oczekiwaniu

Czekamy na Ciebie skarbie. Choć to jeszcze nie czas na Ciebie - pojawiając się przedwcześnie, już nas nie zaskoczysz :)
 

Marta

piątek, 26 września 2014

Z miŁości do staroci

Że lubię rzeczy z przeszłością i historią - to oczywiste. Ale jestem jednocześnie bardzo wybredna. Kupuję tylko to, co mi w 100% odpowiada. Tak właśnie było z tymi cynkowymi osłonkami na doniczki (bo zakładam, że taka właśnie była ich pierwotna funkcja - ale mogę się mylić). Wpadły mi w oko od razu podczas wypadu na giełdę (staroci) już jakiś czas temu. A musiały mi wpaść w oko, bo do najmniejszych nie należą. Mają około 40 centymetrów wysokości i wierzcie mi - nie dało się ich przeoczyć.
 
 
Niestety przez długi czas brakowało zawartości. A to nie było czasu, żeby podskoczyć do kwiaciarni (a kwiatków z marketu nie chciałam, bo wiem, jak kończy się ich żywot), a to nie było dwóch sztuk tego samego gatunku, aż w końcu przeszkodziło mi moje wrodzone skąpstwo (albo raczej rozsądek), które nie pozwoliło mi w tej chwili na szastanie pieniędzmi w celu zakupu roślin.
  
 
Odezwało się za to moje wrodzone szczęście. Okazało się, że teściowa moja chce wyrzucić swoje dwie sztuki, bo już nie ma gdzie ich trzymać. Przez długi czas nie podpadło mi, że stoją na zewnątrz (zamiast w domu) - a one biedne czekały na wyrzucenie. Zlitowałam się nad nimi i przygarnęłam je, a one odwdzięczyły się idealnym "dopasowaniem" do moich cynkowych starociowych skarbów. Razem tworzą całkiem zgrabną - moim zdaniem - kompozycję. I co najważniejsze - trafiły mi się kwiaty idiotoodporne - w sam raz dla mnie, bo ja raczej jestem na bakier z regularnym podlewaniem.
 

Prawdziwe perełki vintage cieszą teraz moje oko. Nobla temu, kto wymyślił giełdę staroci :D
 
Z pozdrowieniami
Marta

środa, 24 września 2014

Z cyklu: z Życia wziĘte

W ramach przysposobienia do życia w rodzinie, do ćwiczeń z zakresu opieki nad noworodkiem za zgodą obu stron można posłużyć się kotem :D


Pozdrawiam
Marta

poniedziałek, 22 września 2014

Światła czas

Nadchodzi jesień. Nie da się tego ukryć. Co za tym idzie - dni są coraz krótsze i coraz mniej w naszych domach światła. Na wagę złota stają się więc lampy. A ja mam totalnego bzika na ich punkcie. Zwłaszcza intrygują mnie te, które można zrobić samemu (nawiasem mówiąc - dlaczego lampy w sklepach są tak horrendalnie drogie???). Moja lampa stojąca powstaje już...od 3 lat, jeśli się nie mylę w obliczeniach. Pierwszą rzeczą, którą nabyłam z myślą o niej, była szara spódnica z czarnym wzorem. Zakupiona za jakieś 10 złotych w SH, dużo na mnie za duża (dlatego mi jej nie żal, chociaż ma przecudowny materiał). I leżała, leżała, leżała... Aż do wczoraj. Wybrałam się z mamą na giełdę staroci - bez żadnego konkretnego celu, bo oczywiście nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać :)
 
 
Jak tylko zobaczyłam abażur, oczka mi się zaświeciły, ale z obojętną miną podeszłam do sprzedawcy. Gdy usłyszałam cenę "5 złotych" - nawet nie śmiałam się z panem targować. W głowie już miałam wizję, że w końcu wykorzystam spódnicę, która leżała, leżała i leżała... I się doczekała :D

 
Oczywiście mój zapał nie pozwolił mi pomyśleć o zrobieniu zdjęć przed wzięciem go w obroty. Bo przecież nie można było czekać do poniedziałku, żeby sprawdzić, czy spódnica będzie do kształtu i wielkości abażuru pasować. Jak już spódnica była na nim zarzucona to przecież trzeba było spróbować (przy pomocy szpilek), jak będzie spódnica wyglądać udrapowana i przymocowana... A jak już wbiłam szpilki i spojrzałam na swoje dzieło, to stwierdziłam, że grzechem byłoby "rozbieranie" teraz całej tej konstrukcji, bo za drugim razem już mi z pewnością tak ładnie nie wyjdzie ;D Póki co spódnica czeka teraz na przyszycie na stałe i ładne ułożenie materiału od spodu, a reszta lampy...no cóż...

 
Całościowa wizja lampy już jest, teraz pozostaje mi polować na dalsze "półfabrykaty". Mam tylko nadzieję, że nie zajmie mi to kolejnych 3 lat :)
 
Pozdrawiam świetlnie
Marta

wtorek, 16 września 2014

Słodko, słodko, bardzo słodko

Jakiś czas temu (tzn. całkiem niedawno) świętowaliśmy z mężem zacną drugą rocznicę ślubu. Jako, że mamy zasadę nie obdarowywania się jakimiś wielkimi prezentami, a raczej staramy się więcej czasu spędzić razem - wielkich podarunków nie było. Chciałam mu jednak umilić czas, jaki dla niego ostatnimi czasy nastał na gruncie zawodowym (oj, praca z ludźmi do najwdzięczniejszych nie należy). Poza tym, że ciężko pracuje, to jeszcze długo - był taki moment, że widzieliśmy się tylko przez godzinę - dwie w skali całej doby. Trochę mało. W związku z tym, że tego czasu tylko dla nas było wtedy tak niewiele, chciałam mu go osłodzić. Na tapetę poszły więc ciastka, które Polka Dot u siebie określiła jako ciastka z faktorem WOW.
 
 
Nie powiem, nazwa mnie zaintrygowała. A że jestem łasuchem - skusiła mnie wizja zrobienia i zjedzenia najlepszych ciastek na świecie. Byłam ciekawa, czy to przypadkiem nie jest tylko subiektywna opinia Polki ale wiecie, co Wam powiem? Polka miała rację. Ciastka są PRZE-CU-DOW-NE!!!
 
 
Składniki:
 
100g masła
1 pełna szklanka (155g) mąki pszennej
1/3 łyżeczki soli
1/3 łyżeczki sosy oczyszczonej lub proszku do pieczenia
80g brązowego cukru
80g białego cukru
1 jajko
2 łyżki cukru wanilinowego lub 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
200g czekolady (można łączyć po 100g białej, mlecznej lub gorzkiej), 100g czekolady można zastąpić orzechami włoskimi lub pecan
 
 
Jeśli masło jest zimne należy pokroić je w kosteczkę i zostawić na 15 minut w temperaturze pokojowej. Czekoladę pokroić niedbale na kawałki różnej wielkości. Piekarnik nagrzać do 160 stopni Celsjusza, blachy (2) wyłożyć papierem do pieczenia. Mąkę przesiać do miski, dodać sól, sodę, wanilię i  wymieszać. W drugiej misce ubijać masło z dodatkiem brązowego i białego cukru przez około 5 minut, dodać jajko i miksować jeszcze kolejne 5 minut. Dodać sypkie składniki i zmiksować, dodać posiekaną czekoladę i wymieszać dłonią lub łyżką. Nabierać po około 2 łyżki masy (ja następnym razem będę dawała trochę mniej) i układać na blasze zachowując kilkucentymetrowe odstępy (ważne: ciastka podczas pieczenia "rozjeżdżają się" po powierzchni blachy). Delikatnie spłaszczyć ciastka palcami (polecam zwilżyć palce). Blaszkę wstawić do piekarnika i piec przez 14-15 minut, aż brzegi ciastek zaczną się rumienić. Ciastka wyjmujemy z piekarnika gdy są jeszcze miękkie, zastygają bowiem podczas studzenia. Na zewnętrz mają być chrupiące, w środku ciągnące.
 
 
Efekt upieczenia ciastek dla męża mojego kochanego był taki, że biedak załapał się na dwa - resztę wciągnęłam ja :) Ale ciężarnej się wszystko wybacza :)

Smacznego!
Marta