poniedziałek, 30 lipca 2018

Małe biurko DIY

Gdzieś, kiedyś, w odległej galaktyce pojawił się na blogu wpis pokazujący stan naszego domowego mini-biura. W jego skład wchodziło mini-biurko wraz z całą jego zawartością oraz taboret, co by mieć gdzie posadzić swoje cztery litery :) Był to stan przejściowy, acz bardzo długotrwały. Wiadomo - prowizorki funkcjonują najlepiej. Już nawet przestałam biadolić na ten stan rzeczy, bo przecież drukarka jest schowana, plątaniny kabli nie widać, więc właściwie nie miałam się czego czepiać... :) Wraz z gromadzeniem się wszelkich rzeczy papierniczo-malarsko-artystycznych wspomagających jakże ważny przecież rozwój naszego Syna, biurko zaczęło się robić bardzo chaotyczne i mało estetyczne. Nastąpił więc moment, w którym należało je doprowadzić do takiego stanu, jak zakładałam w projekcie. 



A założyłam sobie, że szuflada, którą widzicie pod blatem roboczym, miała spełniać dwie funkcje: miała być miejscem do przechowywania (pojemnym - to ważne!), ale również dodatkowym miejscem do pracy. Bo - jak wiadomo - biurko to przecież świetne miejsce do odkładania wszystkich tych rzeczy, które będą nam za chwilę potrzebne ( "jeszcze nie teraz, ale już przecież nie opłaca się ich chować, odłożę je tu tylko na chwilę..." Taaa...akurat). Z biurka robi się więc graciarnia, a człowiek nie ma gdzie pracować... W tym momencie wysuwana szuflada jawi się jako zbawienie i powiem Wam, że rzeczywiście tak jest! To rozwiązanie sprawdza się genialnie w naszym biurku, zwłaszcza gdy przestrzeń robocza potrzebna już tu, teraz, natychmiast! Wysuwam sobie więc szufladę i już. 1-0 dla mnie :) 



Biurko zrobione jest ze sklejki pomalowanej...yyy...chyba jakąś lakierobejcą, prawdopodobnie w kolorze przypominającym orzech. Są to niestety tylko moje przypuszczenia, bo wszystkie elementy biurka były przygotowywane dawno temu i ani nie pamiętam dokładnie, ani nie zachowała się żadna puszka. Blat to nic innego jak blat kuchenny, który został mojemu mężowi po jakimś zleceniu. 

Ciekawostką są kable wychodzące przez dziurkę w tylnej części biurka: te przewody to nic innego jak kabel do ładowarki od telefonu oraz łącze do drukarki, bo nic mnie tak nie irytuje jak ich plątanina w obrębie miejsca pracy (zresztą nie tylko! Uwielbiam, gdy kabli nie widać - mam wrażenie, że bez nich przestrzeń jest bardziej uporządkowana i mniej chaotyczna...). Dzięki temu rozwiązaniu nie walają mi się po podłodze, a są zawsze w zasięgu ręki. 



Nie powiem, miałam na biurko wiele ciekawych pomysłów, w efekcie czego powstałby mebel trochę mniej ciężki i toporny, ale niestety wtedy jego zawartość nie byłaby tak dobrze ukryta i znów by mnie podgryzało przeświadczenie, że rzeczy "na wierzchu" stwarzają wrażenie braku porządku...Wolałam tego uniknąć, dlatego zdecydowałam się na taką, a nie inną bryłę mebla. Nie ma co się oszukiwać jednak, że to biureczko wystarcza na moje potrzeby - bo nie starcza. W przyszłości, w naszym bardzo dużym Starym Domu, marzy mi się ogroooomne biurko, które pozwoli mi w pełni rozwinąć skrzydła podczas prac różnych :) Na chwilę obecną wielkość biurka dostosowana jest do naszych możliwości lokalowych i to nam musi wystarczyć. 



Dojście do tego etapu prac nad biurkiem zajęło nam - wnioskując po poprzednich wpisach na blogu - jakieś prawie 3 lata. W tej chwili biurko prezentuje się już znacznie lepiej, ale skończone jeszcze nie jest: brakuje mu uchwytów, na które nie mam pomysłu (albo może raczej mam ich zbyt dużo) i półki wewnątrz szafki. Mimo tych braków, sprawuje się wyśmienicie - znacznie odciążając stół i narożnik :D

Jak myślicie: pasuje do nas?



Pozdrawiam Was ciepło
Marta

poniedziałek, 23 lipca 2018

Willa Lawenda (Kudowa - Zdrój) - namacalny dowód na to, że warto remontować stare domy

Jak dobrze policzyć, to ostatni nasz urlop miał miejsce jakieś 10 lat temu. Nie pytajcie, dlaczego :) Gdy więc w tym roku została podjęta decyzja, że wyjeżdżamy na wakacje - to wiedziałam, że miejsce zapewniające nam nocleg musi być wyjątkowe - zważywszy na wyjątkowość sytuacji :D I tu zaczęły się schody - bo wiadomo, że im bliżej wakacji, tym wybór mniejszy, a ceny wyższe. Ponadto nie interesowały mnie ośrodki ani pensjonaty o wątpliwej estetyce - ja miałam się dobrze czuć w miejscu, w którym będę spędzała swój wolny czas. Na szczęście mój mąż stał na podobnym stanowisku. Najmłodszemu uczestnikowi wyjazdu było zaś wszystko jedno :) Wśród wielu mniej lub bardziej dopasowanych ofert udało mi się znaleźć jedną, która zapadła mi w pamięć. Wracałam do niej wielokrotnie w ciągu doby, przez kilka dni, poszukując w międzyczasie korzystniejszych ofert. Żadna z nich jednak nie była w stanie sprawić, że moje serce zabiło szybciej. W końcu więc klamka zapadła i postanowiliśmy: jedziemy do Kudowy - Zdrój, a naszym miejscem docelowym będzie Willa Lawenda. 


Choć może się to wydawać absurdalne, to głównym argumentem przemawiającym za "Willą Lawenda", była estetyka miejsca, która mnie po prostu urzekła. Pięknie odnowione, jasne i czyste pokoje, dużo drewna, naturalny wystrój to coś, co zdecydowanie przemawiało na korzyść obiektu. Nie wyobrażałam sobie, by spędzić urlop w miejscu, które na każdym kroku gwałciłoby mój zmysł estetyczny :D I miałam rację, bo w Willi Lawenda czułam się prawie jak w domu :) W czasie tego pobytu często dyskutowaliśmy z mężem o tym, jak bardzo wystrój wpływa na chęć przebywania w danym miejscu i jak wiele niektóre pensjonaty tracą w oczach potencjalnych klientów przez niedbały wygląd pomieszczeń. A czasem nie trzeba wiele: wiadro białej farby i jednorodna pościel to często +100 do poczucia komfortu :) Ale w Lawendzie o tym doskonale wiedzą :)


Tym, co przeważyło szalę podczas wyboru był fakt, że otwierając Willę Lawenda właściciele chcieli "połączyć zamiłowanie do ratowania obiektów zabytkowych z chęcią stworzenia kameralnego, przytulnego miejsca, które nie odstraszałoby nadmierną formalnością" (jak możemy przeczytać na stronie internetowej pensjonatu) - i to im się zdecydowanie udało. Z miłości do starych budynków powstało miejsce wyjątkowe: stary, ponad 100-letni budynek został uratowany od ruiny i dziś jest namacalnym przykładem na to, że remonty starych obiektów to nie tylko fanaberia: to naprawdę ma sens!

Przekonałam się o tym na własne oczy, goszcząc przez kilka dni w tym obiekcie. Powitała nas piękna bryła budynku, która już na wstępie zrobiła na nas pozytywne wrażenie (co wcale nie jest takie oczywiste, bo ja dość brzydliwa i czepialska jestem :D no zołza taka, po prostu :D) Duża, ładna bryła o symetrycznym kształcie sprawia bardzo harmonijne wrażenie. Po przekroczeniu progu budynku odbiór jest równie dobry: wszędzie czysto, schludnie, przytulnie i po mojemu :) Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak odrestaurowane schody: wiem, ile pracy i wysiłku kosztowało wydobycie ich piękna spod warstw starej farby olejnej i potrafię to docenić :) Jak dowiadujemy się ze strony internetowej, budynek został oddany do użytku gościom w roku 2008, po trwającym 3 lata gruntownym remoncie. Historia tego budynku sięga jednak roku 1898 - kiedy to pod szyldem "Willa Erika" rozpoczął swoją działalność, od początku w charakterze pensjonatu. Dowodem na to jest deska wydobyta w czasie remontu w 2005r, datowana na rok 1898 i eksponowana w tej chwili w holu pensjonatu.


Bardzo szybko po przyjeździe okazało się, jak trafna była to decyzja: willa ta, umiejscowiona w bocznej, kameralnej uliczce, jest jednocześnie oddalona od centrum Kudowy - Zdrój o kilkaset metrów - wszędzie więc blisko, a spacer do restauracji czy Parku Zdrojowego są prawdziwą przyjemnością. Jednocześnie nie ma problemu z zaparkowaniem samochodu, ponieważ Willa Lawenda ma swój własny parking, otoczony siatką, umiejscowiony kilkadziesiąt metrów od budynku. Można tam bezpiecznie zostawić samochód i jednocześnie mieć zagwarantowane miejsce parkingowe po powrocie do pensjonatu np. w wycieczki. To duży komfort.

Historia Willi Lawenda, ukazana w charakterze kroniki przy recepcji, dostępna jest dla każdego gościa, któremu nie są obojętne okruchy historii. To fascynujące doświadczenie, gdy na własne oczy możemy się przekonać, jak bardzo może się zmienić budynek, gdy w jego remont włożymy całe serce. To serce teraz czuć, bo naprawdę w obiekcie przebywa się z największą przyjemnością. Życzliwość i serdeczność to tutaj nie sztucznie wykreowane pozory, ale najprawdziwsza prawda :) Właśnie dzięki tej życzliwości możecie dzisiaj w tym wpisie oglądać zdjęcia obiektu sprzed oraz w trakcie remontu - za co ja ze swojej strony chciałam w tym miejscu serdecznie podziękować właścicielom i pracownikom Willi Lawenda, którzy mi to umożliwili ;)


A sami widzicie, że budynek przed remontem sprawiał ponure i przygnębiające wrażenie - wszystko ciemne, niszczejące, chylące się ku upadkowi. A teraz? W tej chwili obiekt jest perełką na mapie Kudowy - Zdrój i miejscem, do którego z pewnością wrócimy, bo urzekło nas swoją historią, gościnnością i atmosferą.

Nie jestem architektem ani projektantem, nie znam się na budownictwie - widzę jednak piękno, którego niektórzy pośród brzydoty dojrzeć nie potrafią. Na szczęście dla tego budynku, jego właściciele również potrafili je dostrzec :)

Z całego serducha, całkowicie bezinteresownie polecam Wam to miejsce
Marta

sobota, 14 lipca 2018

Bób po sycylijsku

Może dziwnie to zabrzmi, ale do niedawna nie znałam bobu. 

To nie jest mój smak dzieciństwa, ani letnie wspomnienie przywołujące na myśl smaki wakacji - wprost przeciwnie: to smak, który poznałam dopiero dwa lata temu. Trochę wstyd się przyznać - ale co zrobić. Zawsze przed kupnem odstraszała mnie myśl, że to jednak strączki, a ja strączków tak bardzo nie lubię... Toleruję jedynie świeży groszek prosto z grządki i ewentualnie fasolkę szparagową, ale wszelkie większe fasole, które mają "mączystą" konsystencję, to jednak nie moja bajka. 


Dwa lata temu postanowiłam jednak zaryzykować - a to za sprawą przepisu u Krytyki Kulinarnej na bób po sycylijsku. Autorka zapewniała, że to najsmaczniejsza wersja, jaką jadła. Postanowiłam więc spróbować - tym bardziej, że przepis jest bardzo prosty i nie potrzeba do niego wyszukanych składników. Szczęście, że w pakiecie z przepisem została również podana dokładna instrukcja gotowania bobu, bo jako laik kompletnie nie wiedziałam, jak rozgryźć temat, a przecież to takie proste jest... :)

Jak więc ugotować bób, by był soczyście zielony i łatwo obierał się z łupin? Bardzo łatwo: bób wrzucamy do gorącej wody i gotujemy, aż będzie al dente (starszy potrzebuje więcej czasu niż młody - ja ostatnio mój bób gotowałam jakieś 5 minut). Później natychmiast hartujemy w zimnej wodzie. Co prawda w łupinach jest mnóstwo witamin i autorka zalecała, by je zostawić, to jednak my wolimy bób obrany - taka jego wersja nam bardziej odpowiada. 


Bób po sycylijsku:

1kg bobu
1 szklanka wody źródlanej
1/2 szklanki oliwy z oliwek
1 łyżka soli morskiej
2 łyżki suszonego oregano
2 ząbki czosnku

Bób gotujemy, aż będzie al dente. Następnie (w zależności od preferencji) albo nacinamy skórki, aby marynata dotarła do wnętrza, albo obieramy bób. To niestety najbardziej żmudny etap, ale konieczny. Wodę, oliwę, sól i oregano mieszamy w misce, aby sól się rozpuściła (ja zamiast oliwy, której nie lubię, używam często oleju sezamowego - uwielbiam go! Natomiast oregano należy wcześniej sparzyć niewielką ilością wrzątku, aby nie było twarde). Do gotowej marynaty przekładamy bób, dorzucamy ząbki czosnku (obrane, ale nie pokrojone), mieszamy i odstawiamy do lodówki na 24 godziny. Teoretycznie bób po sycylijsku powinno się podawać w temperaturze pokojowej, my jednak lubimy taki prosto z lodówki :)


Zajadamy się nim ze smakiem, aż nam się uszy trzęsą. Do tego towarzystwa adoracji bobu nie należy niestety mój mąż, któremu przeszkadza spora ilość oregano. Z ziół toleruje tylko bazylię w pesto, miętę w herbacie i koperek w mizerii - reszta ziół mogłaby nie istnieć. Z tego powodu jego ocena nie jest miarodajna :) Żeby się dowiedzieć, kto z nas ma rację, musicie sami zrobić sobie miseczkę takiego bobu, a później podzielić się ze mną swoją opinią. To jak, zgadzacie się na taki układ? :)

Smacznego
Marta