piątek, 29 stycznia 2016

Kuchnia dla mamy - neverending story...

Znacie to powiedzenie, że szewc bez butów chodzi? Pewnie, że znacie. Znam i ja i powiem Wam, że jest w nim nie tylko szczypta, ale wręcz cała garść prawdy. Jak już kiedyś wspominałam, meble kuchenne dla mojej mamy zrobił nie kto inny jak mój mąż własny. I to, co dla jednych byłoby zaletą (posiadanie prywatnego stolarza w domu), dla nas jest prawdziwym utrapieniem! P. wiecznie nie ma czasu, pracuje od rana do wieczora i cudem jest, że udało mu się tą kuchnię doprowadzić do takiego stanu - zwłaszcza, że robił to przed świętami. Wtedy nastąpiła prawdziwa mobilizacja i wspólnymi siłami doprowadziliśmy kuchnię do takiego stadium, w jakim jest obecnie. W tym miejscu znów utknęliśmy, ale nie chciałabym być gołosłowna i trzymać Was dłużej w niepewności i mimo, że za oknem szaro, buro i ponuro, a zdjęcia wyszły parszywe, chciałam Wam pokazać, jak kuchnia prezentuje się w tej chwili:


Jak widać, kuchnia nie jest jeszcze skończona i do finalnego efektu wiele jej brakuje. Przede wszystkim trzeba wymienić fronty w szafkach wiszących - docelowo miały być w trzech odcieniach szarości. Niestety hurtownia/producent przed świętami nie dostarczył tej płyty na czas, w związku z tym, żeby chociaż stwarzać pozory, że kuchnia jest skończona - zdecydowaliśmy na zastąpienie jednego z odcieni szarości dekorem drewnopodobnym - tym samym, który stanowi korpusy i fronty większości szafek. Do czasu dostarczenia brakującej płyty do hurtowni, takie zestawienie musi pozostać. Szkło między szafkami górnymi a dolnymi nie jest jeszcze zamontowane. Stoi trochę prowizorycznie, trzyma je jedno gniazdko elektryczne:) No i chyba tym, co najbardziej rzuca się w oczy, są te pomarańczowe puszki podtynkowe, które pozostaną widoczne do czasu zamontowania szkła. Fronty nie są wyregulowane, w wielu szafkach brakuje półek. Nie ma framugi w drzwiach prowadzących do przedpokoju ani framugi i drzwi przesuwnych do sąsiadującego z kuchnią pokoju. Docelowo ma też zostać zakupiony taboret-drabinka, żeby zawsze móc sięgać do szafek biegnących wysoko pod sufitem, w których trzymamy rzadziej używane rzeczy lub większe zapasy np.mąki czy cukru.

W kuchni zastosowaliśmy różnego rodzaju oświetlenie. Funkcję oświetlenia centralnego spełniają dwie lampy wiszące nad wyspą. Dodatkowo blaty robocze są oświetlane przez taśmy LED o najwyższej mocy, tak, by powierzchnia do pracy była dobrze oświetlona. Wisienką na torcie  jest pasek LED-ów, który jest umieszczony całkowicie pod ścianą, dzięki temu pięknie podkreśla fakturę cegieł. Cegły to właściwie płytki cegłopodobne, zabezpieczone oczywiście taflą hartowanego szkła. 



Zestawienie użytych materiałów i produktów:
- płytki podłogowe gresowe Porti Grey - Cersanit (Castorama)
- zlewozmywak Teka (Castorama)
- bateria zlewozmywakowa (Lidl)
- cegły na ścianie: płytki elewacyjne Loft Brick biały - Stone Master (Leroy Merlin)
- lampy Novodworski Design (Castorama)
- zegar Jones (TkMaxx)
- zabudowa kuchenna - Meble SOLEDO

Specyfikacja mebli kuchennych: meble zostały wykonane z płyt wiórowych laminowanych (docelowo w czterech kolorach: Dąb Nabucco, Antracyt, Szary lawa i Szary kamienny - wszystkie marki Kronopol. Tej samej marki jest blat - Beton ciemny). Zostały zastosowane zawiasy oraz systemy szuflad marki Hettich, a w szafkach wiszących podnośniki marki Blum. Uchwyty marki Union Knopf (uchwyt 217.964 - stare żelazo) - dopełniają całości.


Pozdrawiam
Marta

środa, 27 stycznia 2016

Coś na szybko. Zupa porowo - ziemniaczana

Czasem przychodzi taki moment, że nachodzi Cię pewna uporczywa myśl... Ta myśl zazwyczaj brzmi "coś bym zjadł/zjadła"... Ja w takim momencie zaczynam szukać... Szwendam się od lodówki do szafki z łakociami (tak, tak, mam taką - aż taka święta nie jestem :D), od tej szafki odchodzę zniechęcona, że nie ma nic, na co bym miała ochotę (choć sama dokładnie nie wiem, czego właściwie szukam). Po mniej więcej pięciu minutach wracam do szafki, a od niej z powrotem do lodówki z nadzieją, że może mnie olśni... Zazwyczaj nic takiego się nie dzieje :D Najgorzej, gdy taka sytuacja zdarzy się w dniu, w którym na dodatek jestem kompletnie nieprzygotowana i nie ugotowałam żadnego obiadu dla dziecka - bo i tak się zdarza. W takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem jest zupa porowo - ziemniaczana (przepis znaleziony jak zwykle u Polki).


Taki krem to świetne rozwiązanie zarówno na moje chciejstwa, jak i rozwiązanie problemu obiadu dziecka. Zupa jest banalnie prosta do wykonania, a jej przygotowanie zajmuje jakieś 0,5 godziny. Raczej trzymam się przepisu - z tą różnicą, że zawsze doprawiam ją na końcu: mniej przypraw daję do porcji Młodego, trochę więcej do swojej. Mały je ze smakiem, ja zresztą też, a jednocześnie oddalam od siebie groźbę podjadania i zabijania głodu słodyczami, bo tak się zazwyczaj kończą moje poszukiwania "czegoś do zjedzenia". Przy okazji: zupa doskonale sprawdza się np. po przyjściu z zimowego spaceru - jest szybka, rozgrzewająca i sycąca. Nic, tylko robić i jeść :) Zupę gotowałam już kilka razy i za każdym razem wychodzi równie smaczna. 


Składniki i przygotowanie:
- 1 por
- 3 ziemniaki
- 1 łyżka masła
- 1 mała łyżeczka soli
-0,5 łyżeczki pieprzu
- 1 litr wody
- dodatkowo: pestki dyni, świeżo zmielony czarny pieprz, odrobina parmezanu

Pora umyć, pokroić w cienkie paseczki, wrzucić do garnka, w którym uprzednio rozpuściliśmy łyżkę masła. Dusić kilka minut, od czasu do czasu mieszając. W międzyczasie obrać, umyć i pokroić w kostkę ziemniaki, a następnie dorzucić je do garnka. Dodać przyprawy i zalać całość wodą. Garnek przykryć pokrywką i gotować około 0,5 godziny, aż ziemniaki zmiękną. Zmiksować blenderem, podawać z uprażonym pestkami dyni, świeżo zmielonym czarnym pieprzem i odrobiną parmezanu. Nic się jednak nie stanie, jeśli pominiecie pestki dyni, a parmezan zastąpicie wiórkami zwykłego sera żółtego - najlepiej takiego ostrzejszego w smaku. 

Smacznego
Marta

sobota, 23 stycznia 2016

O tym, jak szary narożnik zmienił nasze życie :)

O tym, że poszukujemy szarej sofy lub narożnika do naszego kącika, pisałam już jakiś czas temu. I tylko ten, kto poszukiwał mebli wypoczynkowych wie, jak trudne jest to zadanie. Każdy ma swoje kryteria, które to napotkane w sklepach meble niekoniecznie spełniają: a to coś jest za duże albo za małe, za twarde albo za miękkie, niewygodne lub za drogie, nierozkładane, w nieodpowiednim kolorze lub niedostępne, dostępne na zamówienie bez możliwości wypróbowania na żywo lub totalnie, całkowicie nie w naszym guście... Ach, przeszkód jest mnóstwo! W naszym przypadku mebel nie mógł być zbyt duży, miał być szary, wygodny i nie miał skrzypieć :) Zawsze marzył mi się narożnik, ale że jestem realistką i widziałam ofertę sklepów, to już jakiś czas temu porzuciłam marzenia o narożniku na rzecz sofy. Nie odpowiadała nam również oferta sklepów sieciowych, gdzie wszystko wygląda podobnie i zdecydowaliśmy, że będziemy polować na jakąś okazję w outletach meblowych, które specjalizują się meblach niemieckich lub holenderskich. Trwało to dłuuugo, ale nam jakoś niekoniecznie się spieszyło. Wiadomo - jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy :)


Ostatnio jeden z owych outletów zamieścił ofertę dotyczącą narożnika. Po krótkiej rozmowie telefonicznej z właścicielką stwierdziłam, że oferowany narożnik jest dla nas za duży. Mój mąż jednak stwierdził, że on by go kupił. Jak widać, nie tylko mnie doskwierała skrzypiąca, niewygodna już kanapa :) Szybki rekonesans w sklepie zaowocował natychmiastową prawie decyzją: kupujemy. Co ma być to będzie. Największy problem stanowiło wniesienie go na pierwsze piętro po wąskich schodach, ale udało się, narożnik stoi i od tygodnia cieszy nasze oczy. To, co było pierwotnie problemem dla mnie - czyli jego wielkość - teraz stanowi niezaprzeczalną zaletę. Mimo swoich gabarytów narożnik nie przytłacza, a pozwala swobodnie wypoczywać całej naszej trójce :) 


Z perspektywy tego tygodnia uważam, że to był dobry wybór, tym bardziej, że narożnik spełnia nasze kryteria: jest wygodny, szary, był stosunkowo tani i tak całkiem ponadprogramowo ma ruchome zagłówki. Ma też kilka wad, z którymi liczyliśmy się, kupując mebel w outlecie, ale zalety je rekompensują z nawiązką. Do tych wad należy m.in.to, że niektóre poduchy są bardziej wypełnione, inne mniej. Również materiał w niektórych miejscach jest "pozaciągany", jednak nie rzuca się to w oczy. Mimo tych wad gdybyśmy mieli podejmować decyzję po raz drugi - byłaby ona taka sama. Nigdzie indziej nie udałoby nam się kupić takiego (fabrycznie nowego) narożnika za 1200zł. Dla zainteresowanych zakupu dokonaliśmy w  outlecie meblowym ATMax w Niemodlinie*. Cieszymy się z tej zmiany, ale chyba równie mocno cieszy się jeden z naszych kotów, który jako pierwszy przetestował nowy nabytek :) Zdecydowanie zwiększył się komfort i jakość odpoczynku. Już nie musimy siadać ostrożnie i z obawą, że skrzypiące sprężyny obudzą nam Małego :) (true story!) - życie wieczorne jest teraz boskie!


W związku z tak znaczącą zmianą teraz trzeba też zmienić lampę, bo poprzednia nie pasuje, ale również poduszki, bo obecne bardziej pasowały do kolorystyki starej kanapy niż do nowego narożnika. Ale nie narzekam: lubię zmiany, lubię wprowadzać nowości do naszych czterech kątów, więc każdy pretekst ku temu jest dobry :) 

* post nie jest sponsorowany.

Pozdrawiam ciepło
Marta

czwartek, 21 stycznia 2016

Czy warto kupować drewniane zabawki?

Mam swoje fanaberie. Jedną z nich jest zamiłowanie do naturalnych materiałów. Dotyczy to również zabawek. Ale nie mogę przecież wszystkim narzucać, jakie zabawki mają kupować mojemu Synowi. Tym bardziej cieszę się, że w naszym domu pojawiło się ostatnio sporo naturalnych, drewnianych zabawek. Zawsze wahałam się, czy mój wybór będzie faktycznie wyborem dla Syna, czy też bardziej dla mnie i czy te zabawki nie uszczęśliwią bardziej mnie niż jego... 


Okazuje się, że moje obawy były bezpodstawne, albo też mój Synek wyssał zamiłowanie do drewna z mlekiem matki :D , bo okazuje się, że te drewniane zabawki to praktycznie jedyne zabawki, po które sięga moje dziecko i które są w stanie zająć go na 5-10 minut. I to jest ogromny sukces, bo trafił mi się wyjątkowo czytelniczy typ :D Dla niego zabawki mogą nie istnieć - liczą się tylko książeczki. Te z kolei dzielimy na trzy grupy: te lepsze, gorsze i te ulubione, które wałkujemy praktycznie non stop. I zanim ktoś powie, że to fajnie, że mam się cieszyć, to ja temu komuś rzucę trochę światła, jak to wygląda w praktyce :D Dzień małego czytelnika wygląda tak, że przede wszystkim należy zadbać o to, by książeczki z samego rana nie znalazły się przypadkiem na widoku, inaczej nici ze śniadania. Po chwili i tak mu się przypomni, że on chce "tać" (czytać). Każe znaleźć książkę, którą ma na myśli, a która najczęściej jest na samym dnie całego stosu książek. Przystępujemy do czytania, które nie jest prawdziwym czytaniem (i które byłoby przecież zbyt proste dla rodzica i zbyt nudne dla dziecka). Nie proszę Państwa, czytanie w naszym wydaniu polega na opowiadaniu, zadawaniu pytań i robieniu z siebie klauna. Cała impreza nie jest jednorazowa i trzeba ją kilkukrotnie powtórzyć. Kiedy już wydostaniemy się ze szponów małego terrorysty i zmierzamy np. w stronę kuchni, by ugotować coś na obiad, w mgnieniu oka osobnik pojawia się za wami z książeczką w rękach. Błagalnym gestem wyciąga do Was ręce i robiąc minę niczym kot ze "Shreka" krzyczy "tać, tać!". Na nic się zdają Wasze tłumaczenia i błagania - po minucie kapitulujecie i pokornie wracacie na czytelniczy posterunek, z niecierpliwością oczekując pory drzemki. Schemat ten powtarza się wielokrotnie w ciągu całego dnia i oddychacie z ulgą, gdy na horyzoncie pojawi się ktoś, kto Was choć na chwilę wyręczy.


Tak, zgadzam się, ze książki rozwijają i powinnam się cieszyć. Ja sama uwielbiam książki i nie wyobrażam sobie bez nich domu. Cieszę się, że Filipowi książki tak bardzo przypadły do gustu, ale czasem jestem już po prostu zmęczona tym, że nic nie mogę zrobić, a Młody cały czas oczekuje mojego pełnego zaangażowania. Tym bardziej cieszę się, gdy coś jest w stanie przykuć jego uwagę. Zauważyłam, że właśnie te drewniane zabawki to coś, co jest go w stanie zainteresować. I jeśli do tej pory wahałaś/wahałeś się, czy kupić dziecku prostą zabawkę drewnianą, czy też reklamowany wszędzie, grający, śpiewający, tańczący i wszystko-za-Ciebie-robiący "plastik fantastik", to zapewniam Cię: wybierz to pierwsze! Grająca zabawka ogranicza wyobraźnię dziecka, można się nią bawić tylko na jeden, wyznaczony przez producenta sposób. Tymczasem zabawka drewniana to nieograniczone pole dla wyobraźni! Można się nią bawić na tyle sposobów, ile tylko dusza zapragnie, a wyobraźnia zdoła wymyślić i na ile mama pozwoli :D

U nas takimi zabawkami, które poza książeczkami mają największe wzięcie, są:

1. Bucik - przeszywanka
Mały uwielbia buty, sznurówki i wszelkie sznurki. Ta zabawka to połączenie wszystkich tych elementów, dlatego tak bardzo wpadła mi w oko. Najlepsza zabawa jest wtedy, gdy bawimy się razem z nim. Póki co zabawa polega głównie na przeszywaniu, ale bucik może również służyć do nauki sznurowania, jest też opcja zwyczajnego ciągnięcia zabawki na sznurku. Mały go uwielbia!


2. Drewniane klocki
Tu chyba nie muszę zbyt wiele opisywać. Młody wysypuje klocki z wiaderka, a potem...ucieka :) Na szczęście lubi też wrzucać je z powrotem do wiaderka, więc gdy tylko uda mi się go nakłonić do powrotu na "miejsce zbrodni", mogę mieć nadzieję, że pomoże mi posprzątać powstały bałagan :)


3. Przebijanka
Największym hitem w tej zabawce jest...młotek, który musimy chować przed Małym, bo jest w stanie z nim biegać przez prawie cały dzień. Zabawką bawi się zgodnie z jej przeznaczeniem, ale znacznie częściej "wyciska" klocki palcami...


4. Domino
Teoretycznie Filip jest jeszcze zbyt mały na zabawę w domino, ale narazie bawimy się w poszukiwania tego samego zwierzątka na różnych klockach. Świetną zabawą jest również wysypywanie tych małych, drewnianych klocków z pudełka


5. Drewniany pociąg z klockami
To pierwsza zabawka, którą się tak naprawdę zainteresował. Teraz poszedł trochę w odstawkę, ale mimo wszystko należy do grona jego ulubionych zabawek.



Jeśli kiedykolwiek zapytacie mnie, czy warto kupować drewniane zabawki - ja zawsze odpowiem, że warto!

Marta

piątek, 15 stycznia 2016

A po świętach - bałagan...

Święta nie dają mi o sobie zapomnieć... Nadal próbujemy wskoczyć w normalny, codzienny rytm, dodatkowe kilogramy wciąż uwierają, a otacza nas totalny bałagan i chaos, którego nie potrafię ujarzmić. Podobno matkę poznaje się po tym, że cały dzień coś robi, a mimo to w domu wygląda, jakby cały dzień nic nie robiła. Coś w tym jest. Sprawy nie ułatwiają góry zabawek, który Młody dostał w tym roku pod choinkę. O ile przed świętami jeszcze ogarniałam rzeczywistość, o  tyle teraz nie daję rady. Zewsząd wyłaniają się zabawki, które nie mają swojego stałego miejsca. 


Wszechobecna pstrokacizna sprawia wrażenie nieposkromionego chaosu, co doprowadza mnie do rozpaczy. Żebym jeszcze znalazła jakieś miejsce, gdzie można by to wszystko upchnąć... ale to jest nie do zrealizowania, bo wszędzie już wszystkiego pełno. Wymyśliłam sobie wiec drewnianą skrzynię na zabawki, ale że mój pomysł jak zwykle potrzebuje trochę odczekać i nabrać mocy urzędowej, a ja potrzebowałam ratunku na już, w ruch poszło to, co znalazłam w domu, a więc:
- stary sweter
- spory karton
- srebrna taśma
- klej do klejenia na gorąco
- nożyczki


Do dzieła:
Odklejamy wszystko, czym jest oklejony karton. Następnie spód oklejamy srebrną taśmą w celu wzmocnienia (żeby nam się wszystko nie rozpadło przy najmniejszym obciążeniu zabawkami). Odcinamy większą część górnych "skrzydełek" zamykających karton (tak właściwie... to ma jakąś nazwę?). Przygotowujemy sweter: prasujemy go, usuwamy ewentualne zmechacenia, a następnie odcinamy niepotrzebne elementy. Naciągamy gotowy element na karton (krawędź swetra ma się kończyć równiutko z dolną krawędzią pudełka). W tym właśnie miejscu podklejamy wszystko dookoła klejem na gorąco (uwaga, żeby nam nadmiar kleju nie "wyszedł" przez dzianinę!). Zostawiamy chwilę do wyschnięcia, a następnie odwracamy karton i przystępujemy do opracowywania "góry". Przyklejamy materiał do tych "skrzydełek", co to je wcześniej obcięliśmy, a owe resztki skrzydełek (już pięknie wykończone dzianiną) przyklejamy do boków kartonu. Voila!


Pudełko na zabawki w wersji handmade gotowe. Dla bardzo chcących można je jeszcze urozmaicić jakimś sznurkiem, albo skórzanymi uchwytami... wszystko jest dozwolone, co Wam przyjdzie do głowy i będzie się Wam podobać :)


Mimo, że jest to rozwiązanie tymczasowe, to na razie spełnia swoją rolę. Poziom chaosu zmniejszył się w znaczący sposób. Podsumowanie: matka zadowolona, bo jest w miarę czysto. Ojciec zadowolony, bo matka nie uszczupliła (już i tak nadszarpniętego świętami) domowego budżetu. Dziecko zadowolone tak czy siak, choć te zabawki mu nie są do niczego potrzebne - ale o tym następnym razem...

Marta

piątek, 8 stycznia 2016

Pasta warzywna - w zastępstwie sklepowej kostki rosołowej

Moje życie pędzi jak szalone. Brzmi dziwnie? Macie rację. Jak może pędzić, skoro "siedzę w domu z dzieckiem". Tylko matka wie, co znaczy to "siedzenie". Twoje szanowne cztery litery dotykają jakiegoś podłoża jedynie w tych krótkich porach posiłów, by ostatecznie poczuć przyciąganie ziemskie około godziny 22. Odkąd pamiętam, zawsze żyłam w pośpiechu. Szkoła, zajęcia dodatkowe, później studia, praktyki, jakaś praca - wszystko w biegu. Zdawać by się mogło, że urodzenie dziecka powinno trochę uspokoić sytuację, ale gdzie tam - mam wrażenie, że teraz dopiero zaczęła się jazda bez trzymanki! Lata świetlne dzielą mnie od idei slow-life'u, której tak bardzo chciałabym zaznać...


   

Nie ja jedna tak mam. W tym pędzie często zapominamy o sobie - ja na przykład w tej chwili jestem przede wszystkim matką, a cała reszta przypisanych mi ról społecznych zeszła na dalszy plan. I jako tej matce - kurze domowej zależy mi, żeby moje dziecko i reszta rodziny z przyjemnością wracała do domu, który pachnie pysznym, domowym obiadem czy świeżo upieczonym, smakowitym ciastem. W swoich poczynaniach czuję się jednak trochę odosobniona - jak taki freak. Na szczęście Matka Natura obdarzyła mnie silnym charakterem (brzmi lepiej, niż stwierdzenie, że jestem uparta jak osioł) i nie za bardzo przejmuję się docinkami innych - mam bowiem wrażenie, że w oczach osób z mojego otoczenia jestem co najmniej dziwna i lekko nawiedzona. A ja po prostu taka jestem: "naturalna" w każdym calu .W dobie, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a różnorodność produktów wręcz przytłacza - dążenie do naturalności i umiaru jest wręcz uznawane za fanaberię. Nie próbuję walczyć z wiatrakami, bo na pewne rzeczy i tak nie mam wpływu. Mam za to wpływ na zdrowie mojej rodziny i chcę to wykorzystać.  Moja rodzina - mój skarb i wszystko, co robię, robię dla nich i dla siebie.



Dziś więc poczynania kuchenne z cyklu "Ale chce ci się? Przecież lepiej kupić w sklepie gotowe...".
Przed państwem: pasta warzywna, czyli domowa kostka rosołowa. Przepis pochodzi z bloga FistaszkoweLove i tylko czekał, aż go zrealizuję:

- marchew - ok. 500g.
- korzeń pietruszki - 150-200g
- seler - 150-200g.
- por - 1/2 białej części (ok. 100g)
- czosnek - 2 ząbki
- natka pietruszki - pęczek
- koperek - 1/3 pęczku
- pieprz czarny - ok. 20 ziarenek
- sól - ok. 100g.
- majeranek - 2 łyżki
- liść lubczyku - 2 łyżki
- ziele angielskie - ok. 15-20 ziarenek
- liść laurowy - 3-5 sztuk
- olej lub oliwa z oliwy - 5 łyżek
- woda - 1 szklanka
- można jeszcze dodać seler naciowy, parmezan, cebulę, kurkumę, suszone grzyby - według uznania.


Warzywa zetrzeć na tarce, zblendować lub użyć malaksera. Przyprawy zmielić lub rozetrzeć w moździerzu - ważne, żeby wszystko było jak najdrobniejsze. Na patelni rozgrzać oliwę i przełożyć warzywa razem z przyprawami. Podsmażyć przez 5 minut, dolać wody i podgrzewać na małym ogniu, mieszając przez 30-40 minut, aż wyparuje woda. Po tym czasie jeszcze raz wszystko zblendować na gładką masę i przełożyć do słoika. Z podanej ilości wychodzi mniej więcej litrowy słoik pasty warzywnej. Pastę można przechowywać w lodówce około 3 miesięcy.

Na zdrowie!
Marta

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Gdy w domu zabraknie chleba...

Znacie to? Przed Wami kilka wolnych od pracy dni, sklepy pozamykane, ale Wy roztropnie (oczywiście) zaopatrzyliście się w podstawowe produkty spożywcze i możecie zacząć świętować. Wszystko pięknie, dopóki ostatniego wolnego dnia nie okazuje się nagle, że na kolację już zabrakło pieczywa... Stoicie bezradnie przed chlebakiem tudzież inną szafką, w której trzymacie swój chleb powszedni i pospolite bułki, nad głową mrugają Wam wirtualne znaki zapytania, a w głowie myśli aż krzyczą "co teraz, co teraz???". Spokojnie... Jest na to rada. To scones. 



Dla niewtajemniczonych, scones to taka babeczko-bułka. Bardziej znana w wersji na słodko, ale zdarzało mi się też piec scones ziołowe. To dobra alternatywa w sytuacji awaryjnej, ale też świetne wyjście, gdy coś za Tobą chodzi, a nie wiesz co :)



Te, które piekłam wczoraj to wersja słodka. Korzystałam z przepisu Liski z White Plate i za jej radą jedliśmy je z masłem i domowym dżemem truskawkowym. Jak na mój gust: proste i pyszne - tak, jak lubię. 


Składniki:
260 g mąki pszennej
150 g greckiego jogurtu lub jogurtu naturalnego 
1 jajko
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
70 g zimnego masła, pokrojonego w kostkę
40 g drobnego cukru
garść rodzynek (opcjonalnie)
2-3 łyżki jogurtu do posmarowania bułeczek przed pieczeniem
Mąkę wymieszać z proszkiem. Posiekać z masłem, dodać pozostałe składniki. Wyrobić ciasto łyżką lub mikserem (wystarczą 2-3 minuty).
Na oprószonej mąką stolnicy rozwałkować ciasto na grubość ok. 3 cm. Wykrawać kółka o średnicy 4-5 cm (lub mniejsze, jak kto woli). Wierzch posmarować jogurtem (więcej jogurtu nie miałam, więc ten punkt pominęłam. Bułeczki wyszły mimo to).
Piekarnik nagrzać do 220 st C.
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia, ułożyć placuszki.
Wstawić do piekarnika. Piec 12-14 minut.
Swoje bułeczki wykrawałam szklanką i z podanych składników wyszło mi ich 13. Żeby się najeść, potrzebowałabym mniej więcej połowy tej porcji tylko dla siebie - ale ja nie jestem wiarygodna, bo pochłonę wszystko, co słodkie :) 
Smacznego!
Marta