środa, 21 października 2015

Biurko

Gdzieś pomiędzy jedną szafką kuchenna a drugą, Mąż mój najdroższy sklecił mi konstrukcję biurka, bo już chyba nie mógł słuchać moich ciągłych narzekań o to, że "mi niewygodnie, kable wszędzie się walają, a Młody dobiera się do drukarki (zresztą nie tylko)". Na obecną chwilę biurko jest gotowe tak mniej więcej w 50%, ale to już wystarczy, żeby w miarę komfortowo usiąść i popracować. Chociaż... miejsce do siedzenia nie jest zbyt wygodne - zresztą wylądowało tu bardzo tymczasowo. Już niedługo ten stary taboret zostanie zastąpiony przez coś znacznie fajniejszego... :)
 




 
Tak właściwie biurko/domowe biuro to moje królestwo - to ja spędzam przy nim najwięcej czasu i cieszę się - ahh, nawet nie wiecie, jak bardzo się cieszę, że w końcu wśród kabli zapanował ład i porządek. Moja wewnętrzna estetka została usatysfakcjonowana :)
 
Marta

piątek, 16 października 2015

Projekt "Kuchnia dla mamy" - work in progress :)

Ciągnie się ten remont i ciągnie i strasznie daje popalić. Dziecko moje na słoiczkach, my na daniach, które się szybko robi i nie wymagają długiego stania przy garach i marznięcia. Tym, którzy nie wiedzą, już tłumaczę: pomieszczenie, do którego została przeniesiona stara kuchnia znajduje się w budynku gospodarczym poza domem i nie jest ogrzewane. Przy temperaturze na zewnątrz oscylującej w okolicach 10 stopni Celsjusza, gotowanie tam to prawdziwa udręka. Ale tak to jest, kiedy wszystko robi się własnym siłami, po pracy. Za to jaka satysfakcja! Niemniej jednak prace postępują i ku radości wszystkich - jesteśmy bliżej niż dalej końca remontu. Podłoga zrobiona, elektryka zrobiona, ściany zrobione - a wszystkim zajmował się mój ukochany tato. Prawdziwa złota rączka. Kwestia mebli to już z kolei działka mojego męża. My z mamą tylko rządzimy i wydajemy pieniądze - a to lampy trzeba kupić, a to nowe garnki - zawsze się jakiś pretekst znajdzie :) Oto w przybliżeniu obecny stan kuchni:


 


Meble będą pojawiać się stopniowo, ale o ich obecności z pewnością Was poinformuję :) Zmierzamy ku końcowi... Tylko co my później będziemy robić w długie, zimowe wieczory? :)

Marta

czwartek, 15 października 2015

Tłumaczenie i rozczarowanie

Zawsze miałam ciągoty do prac ręcznych. Wiecznie ciągnęło mnie do wyklejania, dłubania, szydełkowania, tkania – z całej plejady prac artystycznych nie lubię jedynie rysować. Nie lubię, bo nie potrafię. Zawsze mi wychodzą jakieś karykatury J Nie można mieć wszystkiego (chociaż tak bardzo zazdroszczę tym, którzy z łatwością operują ołówkiem: „kreska, kreska, trzy kropki i piękny rysunek gotowy”… ). Nie jest też tak, że zatrzymuję się na jednym rodzaju twórczości – nic z tych rzeczy. Wciąż pociąga mnie to, co nowe. Bardzo często wracam jednak do tego, co interesowało mnie dawniej. Tym razem wróciłam do papieru i jego obróbki. Swego czasu na studiach (czyli już kilka lat temu) uwielbiałam robić kartki okolicznościowe – najlepiej z materiałów łatwo dostępnych. Nie rajcowały mnie papiery do scrapbookingu (dobra, inaczej: śliczne są, ale to znów wydatek – w moim odczuciu całkiem niepotrzebny jeśli chodzi o moje wytwory) ani żadne wykrojniki, za to zakochana byłam w stemplach. Do tego stopnia, że stemple były mi niezbędne do zrobienia naszych zaproszeń ślubnych. Przyznam się, że pomysł na nie zgarnęłam bezwstydnie i nie pytając o zgodę od kasiorkii. Dzisiaj już bym postąpiła inaczej, ale wtedy to był inny świat. Zresztą zobaczcie sami: no zerżnęłam, zerżnęłam żywcem, ale po prostu tak mnie chwyciły za serce… :)
 
Tutaj moja skopiowana wersja... 
 

 
 ...a tutaj oryginalna kasiorkowa wersja: 
 
 
 
Oczywiście przed publikacją tych zdjęć zapytałam autorkę o zgodę na ich umieszczenie w tym poście. Pozwolenie dostałam i niniejszym chciałam raz  jeszcze przeprosić za ten niecny uczynek, jakim było skopiowanie pracy i zaprosić Was na jej obecnego bloga. Zainteresowani sami znajdą drogę do obejrzenia jej starszych prac :) Tak nawiasem mówiąc ja uwielbiam prace Pani Kasi - są takie "w moim klimacie" :)
 
A żeby już całkiem zakończyć temat naszych zaproszeń ślubnych - przedstawiam Wam to, co razem z niedoszłym jeszcze wtedy Mężem tworzyliśmy mozolnie w maminej jadalni, zagracając stół totalnie. Przez kilka dni nie było gdzie jeść. Zestaw tworzyły: zaproszenie, winietka na alkohol karteczka dołączana do kołacza i winietka na stół weselny. Pracy było bardzo dużo, ale moje poczucie estetyki było w 100% zaspokojone :)
 
 
 
 Ale ja nie o tym dzisiaj. Do produkcji owych zaproszeń zakupiłam stemple silikonowe, które przykleiłam na pocięte na kawałki opakowanie po płycie CD. Nie pytajcie, ile siły trzeba było włożyć w stemplowanie… Obecnie, po tych kilku latach wymyśliłam sobie następny wynalazek. Tym razem skusiłam się na drewniane stemple – litery.
 
 
Założenie jest takie: zbliża się roczek naszego ukochanego synusia. Poza prezentami praktyczno – zabawkowymi chciałabym, żeby znalazło się również miejsce na te o wartości sentymentalnej. Wymyśliłam więc album ze zdjęciami z okresu całego pierwszego roku jego życia. I tutaj pojawia się pierwsza kłoda pod nogami, bo prezent, który z założenia miał być sentymentalny – oj, mocno uderzy po kieszeni. Nie mam pojęcia, ile zdjęć zostanie wywołanych, ale jest ich bardzo dużo. Do tego album tradycyjny do wklejania zdjęć – a że wymyśliłam sobie gruby (bo zdjęć dużo) i czarny (bo tak, taka moja fanaberia) – ten też nie należy do najtańszych. Ale co: miałabym oddać album synowi (kiedyś tam, za milion lat), a mnie nic nie zostanie? Nie ma mowy, trzeba zrobić dwa albumy. A zdjęcia do tych albumów trzeba czymś przykleić… Jakieś opisy też by się przydały… I tu przechodzimy do meritum. Zamarzyły mi się drewniane stemple – litery, choć biorąc pod uwagę założenie powyższego projektu, to i cyfry by się przydały. Postanowiłam zaszaleć i zamówiłam cały zestaw. Chyba jedyną pozytywną stroną całej sytuacji jest mega szybki czas dostawy. Po odjeździe kuriera aż tupałam nóżkami ze zniecierpliwienia, żeby rozpakować przesyłkę i co: rozczarowanie. Pudełko malutkie, nieudolnie udaje, że jest vintage.
 

 
 
Jeszcze większe rozczarowanie przeżyłam po jego otwarciu: małe jakieś takie te stemple, ale przede wszystkim niedbale wykonane. Gąbka, na której znajduje się stempel, jest krzywo przyklejona, przez co stemple przyklejają się do siebie nawzajem.
 
 
 
Gąbka nie jest „dociśnięta” do kawałków drewna i sprawia wrażenie, jakby się miała zaraz odkleić, miejscami gąbka jest jakby „nadgryziona”.
 
 
 
 
Ja wiem, że to nie jest wina sklepu, tylko producenta, ale za 89zł można chyba oczekiwać pewnej jakości? Za te 101,30zł (z przesyłką), to ja bym mogła synowi rzeczy nakupić cały wózek…gdziekolwiek. Mam jedynie nadzieję, że przynajmniej służyć mi będą dobrze i trochę poprawią pierwsze złe wrażenie, bo póki co rzuciłam stemple w kąt i trochę się zniechęciłam. Coś czuję, że prezent będzie po roczku, bo pracy przede mną mnóstwo, a motywacja leży i podnieść się nie chce...
 
Buziaki
Marta
 

wtorek, 6 października 2015

Stary zeszyt w nowej szacie

Ja jestem z tych, co to muszą sobie wszystko zapisać bo inaczej zapomną. Pamięć mam dobrą, ale bardzo krótką. Kiedyś zapisywałam wszystko na karteczkach, ale te lubiły się gubić i zawieruszać, więc przerzuciłam się na zeszyt. Metoda zdała egzamin, ale dotychczasowy zeszyt już się skończył. Postanowiłam więc, że następny nie dość, że ma spełniać swoją podstawową funkcję, to ma też być ładny. W ramach upiększania przestrzeni okołobiur(k)owej postanowiłam wykorzystać to, co już w domu miałam, żeby cała akcja odbyła się zgodnie z moją ulubioną maksymą: "ładnie i tanio, a najlepiej za darmo" :) Oto efekty:
 
 
 
Korzystałem ze wskazówek Elclavel, ale nie trzymałam się ich kurczowo. Poniżej garść moich rad dla Was, gdybyście chcieli zrobić coś podobnego:

1.Do stworzenia mojego organizera wykorzystałam stary zeszyt (z twardą okładką), materiał (ważne, by nie był zbyt cienki), klej (wikol albo Magic - wszystko jedno), nożyczki, pędzelek, patyczek do szaszłyków (albo inne narzędzie, które pozwoli Wam uformować ładnie zagięcia).
2. Materiał, który wykorzystywałam, miał brzegi wykończone maszyną do szycia. Odcięłam te fragmenty i gdy to robiłam zakładałam, że jeszcze je wykorzystam...
3. Materiał należy przyciąć w ten sposób, by z każdej strony wystawał poza obręb zeszytu o jakieś 2cm. Należy pamiętać, by przed przystąpieniem do klejenia rozłożyć materiał równomiernie pod zeszytem, żeby nam później z którejś strony nie zabrakło - bo wtedy już będzie za późno na poprawki
4. Następnie kawałek po kawałku smarowałam zeszyt klejem i cieniutko rozsmarowywałam pędzelkiem. Teraz już wiem, że jest to kluczowy moment i nie należy przesadzać z klejem. Warstwa ma być naprawdę jak najcieńsza. Na moim zeszycie widać parę niedoskonałości, ale cóż... Będę musiała z tym żyć - do następnego zeszytu ;D
5. Kolejny krok to przycięcie nadmiaru materiału - zostawiamy ok.1 cm materiału, smarujemy klejem, zaginamy do środka zeszytu i już! Oczywiście wszędzie tam, gdzie są zagięcia w zeszycie, tam trzeba materiał ponacinać
6. Tak prezentuje się gotowa okładka. Przeszkadzały mi jednak prześwity kleju. Żeby je zniwelować wcieliłam w życie pomysł, który przyszedł mi do głowy przy cięciu materiału (patrz punkt 2). Niestety ten etap został przeniesiony na późniejsze godziny, ponieważ skończył się czas drzemki Małego i nie był zmiłuj - trzeba było wszystko rzucić...
7. Oczywiście wszystko leżało na wierzchu i aż korciło mnie, żeby skończyć to, co zaczęłam...
8. ...niestety mój pomocnik jest najbardziej pomocny wtedy, gdy nie pomaga :D W związku z tym trzeba było naprawdę odłożyć pracę na znacznie późniejszą godzinę
9. Na szczęście do efektu finalnego już nie było daleko: wystarczyło zszyć węższy pasek materiału (który odcięłam - patrz punkt 2), a z szerszego uformować kwiatek. Wszystko było robione intuicyjnie. Ostatecznego wyglądu kwiatek nabrał po przyszyciu metalowego guziczka. Kwiatek przymocowałam do powstałej "opaski" za pomocą agrafki. Potencjalnie w każdej chwili może mi posłużyć za broszkę :D


 
 
 
Z efektu końcowego jestem bardzo zadowolona i kto wie, może kogoś z Was zainspirowałam? :)

 

Pozdrawiam
Marta

niedziela, 4 października 2015

Domowe biuro - stan obecny

Wspominałam już kiedyś, że będzie nam potrzebny kącik biurowy. Właściwie potrzebny był cały czas, ale taki moment ostateczny jego pojawienia się to pierwsze kroki stawiane przez naszego Synka. Moment ten nadszedł, a szafki/biurka jak nie było, tak nie ma. Do tej pory radziłam sobie, jak umiałam: wszystko, co potrzebne do pracy kładłam na stoliku kawowym i do boju. Pozycja była średnio wygodna, ale na krótką metę dało się wytrzymać. Co mnie bardziej drażniło, to wieczna plątanina kabli. Wyobraźcie sobie: ładowarka do laptopa (bo bez niej niestety ani rusz już), kabel do drukarki, ładowarka do telefonu (a przy okazji od czasu do czasu ładuje się tablet...). Widzicie to oczami wyobraźni? Nie widzicie? No widzicie, a ja widzę, i to na żywo,  praktycznie CODZIENNIE. Horror!
 
 
Wspomnianą kiedyś szafkę/biurko miał zrobić mąż. I chętnie by ją/je zrobił, gdyby nie natłok pracy. Myślałam, myślałam, szukałam alternatywy i w końcu mnie olśniło! Sama zrobię biurko! Przecież to nie może być nic trudnego, a już jako żona stolarza na pewno sobie poradzę - nie ma innej opcji :) Obmyśliłam plan: rozrysowuję sobie biurko, rozpisuję formatki, jadę do marketu budowlanego, gdzie przycinają mi materiał na wymiar, jadę do domu, przez następne nie wiadomo ile czasu szlifuję i maluję, a potem składam. Nic prostszego. Może i. Z tą różnicą, że jak sprawdziłam w internecie ceny sklejki w marketach, to trochę zwątpiłam. Założenie jest bowiem takie, że biureczko ma być przejściowe i wykonane ekonomicznie, ale mimo wszystko ma pasować do naszego otoczenia.
 

Chcąc nie chcąc, wtajemniczyłam męża w swój plan, bo jednak taniej nam wyjdzie zakup sklejki w hurtowni, w której się zaopatruje. Problem jest tylko jeden: tej sklejki nie ma, i nie ma, i nie ma,  bo:
a) zdarza się, że hurtownia nie ma jej "na magazynie"
b) Mężowi mojemu kochanemu nie po drodze jest do hurtowni
c) tu należy wymienić wszystkie inne okoliczności, które powodują, że nie mogę się tej nieszczęsnej sklejki doczekać.
 
Tydzień temu już była nadzieja, już prawie było tak blisko, że owa sklejka była w zasięgu ręki, a jednak się nie udało. W zaistniałej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak wyłożyć nogi na stoliku kawowym i uciąć sobie drzemkę - aktualnie jest to jedyna słuszna pozycja, jaką można przyjąć w naszym obecnym domowym biurze.


Czekam więc dalej i liczę na rozwój sytuacji. Efektami z pewnością się pochwalę :)
 
Marta